poniedziałek, 13 grudnia 2010

ostatni dzien !

Spakowane.
Wykapane.
Oczekujemy
.... a patrzac na choinke przed naszym hotelem staramy sie zlapac klimat nadchodzacych Swiat ;)

Za dwie godziny jedziemy na lotnisko i to bedzie juz ten ostatni raz. Tym razem nie ma w planie powrotu do Bangkoku. Tym razem miejscem docelowym jest dom !
Jak to w zyciu, wszystko dobiega konca, ale najwazniejsze byc zadowolonym z tego co sie przezylo i cieszyc sie na co nas dalej czeka. Tak wlasnie sie czujemy w dniu dzisiejszym. Jestesmy szczesliwe ze wspanialych doswiadczen ostatnich 8 miesiecy, ale rowniez nie mozemy sie doczekac miekkiego ladowania na puszystym sniegu w krakowskich Balicach.

Bez zalu zamieniamy 34 stopniowy upal na zime i mroz. Bez smutku porzucamy makarony dla kanapek z chleba. Bez chwili zwatpienia opuszczamy dziesiatki hotelikow, w ktorych przyszlo nam spac, na nasz ukochany dom.

Do zobaczenia niedlugo !!!
:)))

niedziela, 12 grudnia 2010

LadyBoys

Ile razy wracamy do Bangkoku, tyle razy zastanawiamy sie nad tym nietypowym zjawiskiem. W zadnym innym kraju nie spotyka sie takiej ilosci i koncentracji "ladyboys" jak tutaj. Na kazdym niemal kroku obserwujemy mezczyzn wygladajacych i zachowujacych sie, jak kobiety. Chodza drobnymi kroczkami, podpinaja wlosy w koka, zakladaja damski fartuszek, a ruchy maja przesadnie niewiescie.

Na poczatku zastanawialysmy sie, czy to zabawa w przebieranego lub jakies wyglupy. Potem z kolei sadzilysmy, ze to taki azjatycki styl. Nie wszystko przecie musi byc, tak jak w Europie, a co inne, to nas oczywiscie, w pierwszej chwili lekko szokuje. By poprzec, to przykladem wystarczy przekroczyc granice Europy w Turcji i ode tego momentu wszyscy mezczyzni zachowuja sie, wedlug naszych przyjetych standardow, jak geje. Chodza objeci lub za reke, czule glaszcza sie po ramieniu czy wlosach, a ozacza to tylko tyle, ze sa dobrmi przyjaciolmi. Tu, w calej Azji, jest to powszechne i zupelnie normalne. 

Podobnie jest z paniami-panami (ladyboys) w samej Tajlandii. Zastanawia jednak, dlaczego akurat w tym kraju jest ich tak znaczna ilosc.  Czy tu mezczyzni chca bardziej sie czuc, jak kobiety? Czy lepsze zycie i wieksze mozliwosci im to daje? Czy moze w koncu, cena operacji zmiany plci jest tu tak przystepna (podobno cena operacji, to koszt rzedu ok.1500$)? Bo postawmy sprawe jasno, nie mowimy o zjawisku przebierajacych sie w damskie ciuszki panow, tylko o setkach kobiet, z wygladu nie pozostawiajacych watpliwosci, ze byly kiedys (lub nadal sa?) mezczyznami.
 
Tolerancja wydaje sie byc daleko posunieta i nikt nie dyskryminuje w pracy ewidentnie meskiej pracowniczki. W restauracjach, hotelach czy autobusie, jako hostessy wypelniaja swoje obowiazki rzetelenie, jak kazdy inny. Niektorzy tlumacza to powszechnie obowiazujacym buddyzmem, ktory nawiazujac do karmy dobrej i zlej, nakazuje raczej wspolczuc niz napietnowac. Mozliwe jednak iz na akceptacje odmiennosci i nowosci potrzebny jest czas oraz skala wystepowania zjawiska. Tu w Tajlandii spotykamy sie z tym nie tylko w duzych aglomeracjach ale rowniez w malych wioskach. Czyzby wiec mieszkancy, po prostu sie przyzwyczaili? A moze bardzo czesto nawet nie rozpoznaja, ze elegancko ubrana i wymalowana kelnerka byla poprzednio mezczyzna?

Myla sie takze przyjezdni panowie, ale tych nam akurat nie szkoda. Mozna sobie wyobrazic jaka ma mine skacowany Anglik, ktory po upojnej nocy odkrywa swoje niedopatrzenie ;) Smutne jest jednak to, iz rowniez popyt na sex-turystyke, moze byc przyczyna tak duzej ilosci zmian plci meskiej na zenska w tym kraju. W takim jednak wypadku, mamy niestety do czynienia z chlodna finansowa kalkulacja, a nie potrzebia naprawienia bledu natury.


czwartek, 9 grudnia 2010

ulice Hanoi

W malych, ale ciasno zatloczonych ulicach stolicy Wietnamu latwo sie zgubic. Kazda ulica wyglada tak samo ale wabi nowa ekscytujaca niespodzianka. Najlepiej wiec pozwolic poniesc sie fantazji odkrywcy i spontanicznie buszowac po okolicy. Walka z mapa i proba lokalizacji na kazdym skrzyzowaniu wydaje sie niepotrzebnie mozolna i odbiera radosc poznawania miasta. Dajemy sie wiec zakrecic i zagubic w labirycie uliczek, bo dzieki temu jest duzo czasu na obserwowanie sklepow, galeryjek, a takze samych mieszkancow miasta. Szczegolna uwage nalezy jednak zwrocic na przemieszczajace sie we wszystkich kierunkach pojazdy. Naparawde nie trudno wejsc pod kolo nadjezdzajacego skutera, lawirujaca w ruchu ulcznym riksze, czy balansujacy z towarami rower.


Pokonywanie jezdni wymaga duzej smialosci, ale po kilku razach odkrywamy na czym polega ta magiczna sztuczka. Nalezy przemoc sie w sobie i pomimo naplywajacych gesto pojazdow wykonac pierszy krok w kierunku jezdni. To daje innym sygnal, ze bedziemy wchodzic w uliczny ruch. Niespodziewajmy sie jednak, ze ktos nas przepusci, albo przynajmniej zwolni - taka opcja tu nie istnieje. Zadaniem pieszego jest powolnym, ale rytmicznym tempem przesuwac sie wsrod pedzacych pojazdow i nie bac sie tego, co widzi przed soba. Kierowcy w ulamku sekundy oceniaja predkosc pieszej przeszkody, mijajac ja plynnie, raz z przodu raz z tylu. W ten sposob ruch trwa nieprzerwanie i jedynie czerwone swiatlo moze na chwile zatrzymac (choc nie musi! ) ten chaotyczny strumien.

Jednak, to co najbardziej wyroznia Hanoi od innych miast Azji, to nazwy ulic scisle wiazane z ich specjalizacja. Po wietnamsku nie rozumiemy nic, ale podobno "hang gai", to ulica z jedwabiem, "hai tuong" z sandalami, a "hang bo", to koszykowa. Wystarczy sie zreszta przejsc na maly spacer i by szybko zrozumiec o czym mowa. Takiej ilosci sklepikow z klodkami i innymi zamknieciami, nie widzialysmy niegdy w zyciu. Przejscie na sasiednia uliczke gwarantuje nieskonczony wybor bambusowych misek i wyobow z wikliny. Kolejna jest zamieiona w jedna wielka pasmanterie. Guziki pokrywaja powierzchnie chodnikow, a tasiemki i zamki zwisaja z kazdego ulicznego znaku. Praktyczne rozwiazanie, zdrowa konkurencja, ogromny wybor i cenowa roznorodnosc. Idealne zakupy w wietnamskim Hanoi !

wtorek, 7 grudnia 2010

za tydzien w Domu

Siedzimy i nie mozemy sie nadziwic, ze czas tak mija jak szlony. Zdalysmy sobie sprawe z tego, ze dokladnie piec miesiecy temu wylatywalysmy do Azji. Pakowalysmy starannie plecaki i wydawalo nam sie, ze wyjezdzamy na bardzo dlugo. Teraz znalazlysmy sie na koncu naszej podrozniczej skali i chyba jestesmy lekko zszokowane, ze te miesiace "uciazliwej poniewierki", jak to Tata Misiek nazwal, dobiegaja konca.

Dokladnie za 7 dni bedziemy juz w Polsce. Jednym lotem zamienimy slonce i gorac na zimno i snieg. W kilka godzin, z zycia w podrozy, wrocimy w normalny zwyczajny dzien.

Na podsumowanie jeszcze nie czas, ale mozemy z pewnoscia powiedziec, ze bardzo cieszymy sie na powrot do domu. Dluzsza podroz na pewno poszerza hryzonty i zmienia patrzenie na swiat. Ponad wszystko jednak pozwala docenic, to co mamy na codzien. Wartosciuje i stawia wysoko nasz wygodny codzienny swiat.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

nie wszedzie pieknie

Jesli czasem nam ktos zazdrosci podrozowania po roznych krajach, to przypominamy ze nie zawsze jest pieknie i egzotycznie. Od czasu do czasu czlowiek trafi do marnej dziury, do zapyzialego hotelu, do okropnego miasteczka i tez sobie w takim miejscu musi zorganizowac tymczasowy dom. Musi wyszukac w miare akceptowalna knajpke, w ktorej mozna cos zjesc. Pokoj z lazienka, w ktorej nie brzydzi sie umyc. Pospacerowac po okolicy i nie dac sie potracic przez skuter czy pedzacy jak taran autobus.

Dzisiaj wlasnie znowu padlo na takie "urocze" miejsce i choc hotel mamy calkiem mily, to naprawde trudno odnalezc cos ekscytujacego w 130 tysiecznym Ninh Binh. Glownymi ulicami caly dzien pedza trabiace bezustannie ciezarowki i autobusy. Tysiace rowerow i skuterow wypelnia kazda wolna luke na drodze, wiec przejscie przez jezdnie zakrawa na sport ekstremalny. W powietrzu unosi sie kurz i piach, wiec wcale nie dziwimy sie dlaczego tylu Wietnamczykow nosi caly dzien maski na twarzach. Z glosnikow zamontowanych na ulicznych slupach po kilka godzin dziennie rozlega sie muzyka i lokalna propaganda.
 
Schodzilysmy cale miasto, ale jedynym wartym uwagi miejscem okazal sie targ. Dziesiatki stozkowych kapeluszy sprzedajacych towary prosto z rowerow. Kolorowe kolczaste owoce, ktorych nazw nie znamy, a tym bardziej nie mamy pojecia co mozna z nimi zrobic. Warzywa rozsypane prosto na ulicy. Krewetki i kraby przebierajace nozkami w metalowych baliach. Muszle i slimaki powoluuutkuuu uuuciekajaaace z miski. W sekcji miesa siekanego zupelna nowosc! Podobno przysmak wietnamski na duza skale...na wszelki wypadek wstawiamy male zdjecie (mozna powiekszyc, jesli ktos zechce), gdyz pojecie "milosnicy psow" nabiera w tym kraju zupelnie innego wydzwieku.

Jedyne pocieszenie, ze okoliczny krajobraz jest ciekawy, tak wiec ucieczka skuterem poza miasto przenosi nas w zielony, lepszy swiat.

czwartek, 2 grudnia 2010

wakacje na Quan Lan Island

Wedle ustalonego planu dotarlysmy nad morze do miasta Ha Long. Prawie wszyscy turysci wyruszaja stad na jedno lub dwu dniowy rejs po "zatoce smokow". Upchani na lodziach, jak sardynki ogladaja to co wietnamskie biura turystyczne wpisaly w standardowa trase wycieczki.

Nasza 4-osobowa komisja podjela jednomyslna decyzje o ucieczce od turystycznych schematow. Poplynelysmy lokalna, drewniana lodka na mala uczeszczana wyspe Quan Lan 4 godziny rejsu od ladu. Gdzies wyczytalysmy, ze dziennie na wysepke dociera 4 turystow i faktycznie juz na samym poczatku Okazalo sie, ze na pokladzie jestysmy jedynymi bialymi. Od pierwszej chwili wyczuwalo sie roznice miedzy Wietnamczykami, ktorych do tej pory spotykalysmy, a tymi zmierzajacymi na Quan Lan Na wyspie znalazlysmy sie w cudownym Wietnamie, posrod mieszkancow nie skazonych symptomem "turysta w okolicy = pieniadz na ulicy". Ludzie sie serdecznie usmiechaja, a dzieci do nas machaja i krzycza z daleka, bezinteresownie "hello". Nikt nie oszukuje na cenach, a wyspa jest praktycznie do naszej dyspozycji. W poludniowo wschodniej czesci ciagna sie kilometrowe plaze, jedna za druga. Mozna wybierac pomiedzy czterema najwiekszymi, ale i tak mamy pewnosc, ze bedziemy jedynymi plazowiczkami na 1,5 km dziewiczym piasku. Jesli ktos lubi zbierac muszle, to moze zwariowac podejmujac decyzje, ktore ze zgromadzonych okazow pojada w plecaku z powrotem do domu.

Zarzadzilysmy z dziewczynami dzien wakacyjny, taki prawdziwy z rowerami, plazowaniem i kapiela w morzu. Okazalo sie prze okazji, ze nasza wycieczka po wyspie dostarczyla sporo atrakcji mieszkancom okolicznych wiosek. Chyba nieczesto widuje sie tu 4 turystki pedalujace radosnie po okolicy.

Humory dopisywaly, a beztroska przejela kontrole nad naszymi czynami. Znalazlszy ogromna piaskowa wydme na naszej trasie bawilysmy sie jak dzieci wpuszczone do gigantycznej, niczym nieograniczonej piaskownicy. Przyjazd tutaj, to strzal w dziesiatke. Nie sadzilysmy, ze zobaczymy tak urokliwy i nieskazony kawalek Wietnamu.


wtorek, 30 listopada 2010

autobusem do Hanoi

Przez mala granice w gorach przedostalysmy sie lokalnym autobusem z Laosu do Wietnamu. Poszlo wyjatkowo sprawnie, bo odleglosc 90 km pokonalismy w 6 godzin, a autobus dzielnie wspinal sie bo bitej drodze na kolejne przelecze. Panie w turbanach nie przestawaly glosno gadac i smiac sie, wiec z niemala ulga opuscilysmy autobusik w pierwszym wietnamskim miescie Dien Bien Phu.

Ledwo postanowilysmy pierwsza stope na wietnamskim kawalku autobusowego dworca natychmiast oblepil nas tlum ludzi. Lokalni pewnie dobrze wiedza, ze nikt z wlasnego wyboru nie zostaje w ich miescie, tylko jedzie dalei na zachod do Hanoi lub na polnoc do Sapa. Obskakuja wiec przyjezdnych proponujac sprzedaz biletow na dalsza podroz. Jeszcze nie mialysmy swoich plecakow, a juz w dloniach sciskalysmy 5 roznych wizytowek lini autobusowych do stolicy. Licytacja cen toczyla sie niejako obok nas, bo jeden naganicz przekrzykiwal sie z drugim zbijajac koszt biletu w dol. W kolejnym etapie rozpoczal sie konkurs autobusow i towarzyszace mu zwiedzanie wnetrz. Jedni kusili darmowym posilkiem, inni sypialnymi siedzeniami, a jeszcze inni niemozliwie krotkim czasem podrozy. Jedna pani doszla do takiego stanu amoku, w lapaniu klienta, ze nie chciala nas wypuscic z autokaru bez kupienia biletu. Opuscilysmy wiec dworzec pozostawiajac bijacych sie o nas naganiaczy samych na placu boju. Wrocilymsy dopiero przed sama godzina wyjazdu i nagle sie okazalo, ze poprzednie promocyjne ceny spadly ponownie drastycznie w dol. Tym razem wiedzac juz co nas czeka sprawnie wybralysmy najlepszy, najtanszy i szybko wyjezdzajacy autokar.

I to byla najwygodniejsza podroz jaka do tej pory odbylysmy. Trzynascie godzin z filmami chinskimi o karate, ale za to w komfortowej pozycji horyzontalnej. Spalysmy, jak dzieci cala noc, a autobus mknal w kierunku Hanoi.

niedziela, 28 listopada 2010

w gore rzeki

Spedzilysmy dwa dni w wiosce Muang Ngoi o godzine drogi rzeka od Nong Khiaw. Nie prowadza tam zadne drogi, wiec caly ruch turystyczno-towarowy odbywa sie za pomoca dlugich drewnianych lodzi pokonujacych rzeczny nurt. Nie mozna okreslic wioski jako nieturystycznej, gdyz chatek do spania mamy pelna game, nie mniej jednak czujemy sie jak w zapomnianym przez wszystkich koncu swiata. Jedna glowna ulica, zadnych drog i polne sciezki do okolicznych wiosek. Rzeka, strzeliste skaly i dzika roslinnosc porastaja kazdy centymetr terenu. Czas plynie w leniwym tempie. Prad dostarczany jest jedyie miedzy 18 a 21, wiec w tym czasie wszystkie rodziny siedza przed telewizorami korzystajac z dobrodziejstwa elektrycznosci. Zaraz po 21 okolice pochlania czarna noc i nastaje totalna ciemnosc. Przyjemne uczucie, znalezc sie dla odmiany z daleka od cywilizacji, ruchu samochodowego i tlumow ludzi.


Wybieramy sie na zwiedzanie okolicy uzbrojone w butelke wody, recznie odrysowana mapke z nazwami wiosek i nieodlaczne aparaty fotograficzne. Lokalni sprzdaja to, jako trekking po gorskich wioskach, ale w praktyce to raczej dluzszy spacer przez pola ryzowe. Wioska okazuje sie jedna z tych, gdzie czlowiek chce zrobic mnostwo zdjec, ale glupio mu wyskakiwac z obiektywem tuz przed bacznie obserujacymi nas mieszkancami. Nie wiadomo na pewno, kto bardziej jest atrakcja, oni czy my. My zastanawiamy sie, jak tu mozna na codzien zyc, a oni zapewne - z jakiego dziwnego swiata my przybywamy. Bardzo uroczy dzien zakonczony zasluzonym "LaoBeer" nad przegiem rzeki juz po zachodzie slonca.


A dzis ruszamy dalej, w gore rzeki, do kolejnego zagubionego miasteczka. Tym razem czeka nas piec godzin podziwiania dzikich regionow, w ktore nie prowadza zadne drogi. Czas na czytanie i refleksje. Czas na obserwowanie ludzi zyjacych przy wodzie i dzieki wodzie. Funkcjonujacych bez biezacej wody, sklepu i telewizora. 

czwartek, 25 listopada 2010

francuski Laos

Wplywy francuskie spotyka sie w roznych krajach azji poludniowo wschodniej ale w Laosie faktycznie czujemy sie wyjatkowo francusko. Na kazdej ulicy i w wiekszosci malych knajpek mozna zamowic bagietkowa kanapke. Norma wiec staly sie tak utesknione przez nas sniadania, gdy serwowana jest kawa oraz bagietka z maslem i drzemem. W porze lunchu, dla odmiany, zamawiamy kanapke z tunczykiem i warzywami, a jak fantazja poniesie to i nawet z jajkiem na twardo da sie zorganizowac. Jestesmy w niebo wziete, bo po czterech miesiacach jedzenia ryzu i makaronu, przeplatanego porannym tostem z jajkiem mamy tu nareszcie PIECZYWO. Nie jest to oczywiscie polski przepyszny chleb, na ktory musimy poczekac jeszcze 3 tygodnie, ale w kategorii pieczywa laotanskie bagietki wypadaja i tak niezle.

Spacerujac uliczkami turystycznych miejsc takich jak Vientiane czy Luang Prabang, mozna na chwile zapomniec ze znajdujemy sie w Azji. Male sklepiczki i galerie na styl francuski kipia oryginalna bizuteria czy unikalnymi suwenirami. Co kilka metrow kusza klimatyczne wnetrza kawiarni, a w powietrzu jak lapka na turystow roznosie sie zapach swiezo parzonej kawy i jeszcze cieplych croissantow. Trudno sie nie skusic, choc  ceny bardziej przystaja do tych francuskich niz laotanskich. Walczylysmy ze soba mocno... aby jako budzetowe podrozniczki nie dac sie zlapac w sidla domowych wypiekow, malej czarnej serwowanej w filizance i klimatycznej kawiarence. W wiekszosci przypadkow nam sie udawalo ;)

Starsi Laotanczycy w wiekszosci mowia po francusku. Duzo latwiej przelaczaja sie na ten jezyk niz na angielski, choc czesto nie do konca mozna zrozumiec ktory z nich wlasnie wykorzystuja. Myslalam moze, ze to moja marna edukacja zawodzi, ale jak sie okazalo i rodowici Francuzi nie raz rozkladali rece i usmiechali sie tylko do swojego rozmowcy. Faktycznie akcent laotanski jest tak odmienny, ze przy niestarannej wymowie nie pozwala odroznic zlepku francuskich slow. Niemniej jednak, my chodzimu dumne jak cztery pawie, bo czesto w Laosie rozpoczynaja z nami rozmowe wlasnie po francusku, a nie angielsku. Tlumaczymy sobie, ze pewnie wygladamy wyjatkowo dystyngowanie i elegancko... zupelnie jak cztery francuzeczki w podrozy, a nie reprezentantki europy wschodniej.

poniedziałek, 22 listopada 2010

splyw na detce

Wypozyczajac stara detke z ciezarowki nie mialysmy pojecia, jakiej frajdy nam ona dostarczy. Slyszalysmy juz wczesniej o popularnych w Vang Vieng (Laos) splywach rzeka, ale spodziewalysmy sie raczej, ze to kolejna przereklamowana turystyczna atrakcja.

Z samego poranka, w kostiumach kapielowych stawilysmy sie u drzwi garazu, ktory posiada monopol na wypozyczanie detek w miasteczku. Niestety, dwie zawodniczki, z powodu przeziebienia zmuszone byly zrezygnowac z naszej gumowej ekspedycji. Ruszylysmy wiec w skladzie "Ania & Ania" oczekujac tlumu pijanych Anglikow, udajacych sie w tym samym co my kierunku. Ktos kilka lat temu wpadl na genialny pomysl, ze skoro bialy czlowiek decyduje sie leniwie splywac rzeka przez dwie godziny, to pewnie chetnie zatrzyma sie na co do picia, gdzy zobaczy rzeczny bar. Po pierwszym powstaly nastepne i  jeszcze kolejne, tak wiec obecnie wiele osob traktuje splyw, jako egzotyczny alkoholowy maraton.



Wiec, ze atrakcja przyciaga sporo glosnego i pijanego towarzystwa my, spokojne dziewczynki wyruszylysmy wczesnie rano, przed wszystkimi. Mialo byc sportowo i niealkoholowo, ale... jeszcze przed wejsciem do wody przywitano nas kieliszkiem lokalnej whisky. Sympatycznie rozluznila miesnie, co ulatwilo przyjecie pozycji, okraczno oponowej z pupa mocno umoczona w rzece. Po 15 min lagodnego dryfowania, chlapania sie woda i krecenia mlynkow na detce, postanowilysmy zakotwiczyc do jednego z barow. Zaciekawila nas drewniania konstrukcja hustawki nad woda, gdzie wykonuje sie skok z 12 metrowej wiezyczki, ladujac nastepnie w wodzie. W knajpeczce bylysmy jedyne, nie liczac laotanskich turystow, ktorzy widzac dwie biale niewiasty w kostiumach kapielowych, zapragneli zrobic sobie z nami pamiatkowe zdjecie. Po jednej sesji byla kolejna, a my najwidocznie rozgrzane rola modelek postanowilysmy zakupic zimne piwo. Do piwa nalezaly nam sie dwa shoty whisky gratis. Jedna Ania wspierala druga doradzajac popitke piwem i juz za chwile splywalysmy dalej, czujac przepelniajace nas szczescie i lekki rausz w glowie. Mozecie sobie wyobrazic, jak wygladal nasz dalszy splyw. Mimo, ze ruzszylysmy na dlugo przed grupami imprezpwych detkarzy, nie udalo nam sie uchronic przed alkoholowym przeznaczeniem tej wyprawy. Basia i Inga wylowily nas w miasteczku, gdzie wielkie szczesliwe przybylysmy z godzinnnym opoznieniem.

czwartek, 18 listopada 2010

Phuket

Cisza w eterze to fakt. Okazuje sie, ze ostatni wpis byl tydzien temu, wiec choc krotko musimy dac znac co porabiamy.  Od tygodnia jestesmy we czworke i po prostu czas kurczy sie dwa razy szybciej niz zwykle. Kazda wolna chwile przegadujemy, a wieczorem popijajac piwko do kolacji znowu plotkujemy godzinami. Na dodatek dziewczyny przywiozly z Polski dwie butelki zoladkowej gorzkiej, wiec czujac patriotyczny obowiazek oproznienia szkla, co wieczor wychylamy kilka toastow. Po takim wieczorze nie pozostaje nic innego jak pojsc grzecznie spac, wiec jak sami widzicie wolnego czasu nie pozostaje nam wiele ;) 
Na szczescie udalo nam sie dotrzec dwa razy do plazy i zrobic mala objazdowa wycieczke na wypozyczonych skuterach.

Phuket bylo kiedys piekna wyspa. Dzis masowa turystyka i przesadnie wygorowane ceny zabily pierwotny urok tego miejsca. Ucieklysmy z komercyjnego swiata na caly dzien do urokliwej zatoki Phang Nga Bay. Niesamowite skaly sterczace z morza tworza niepowtarzalny krajobraz. Jednak i tu nie da sie uciec w egzotyczna dzicz. Musimy wiec ruszac dalej, w poszukiwaniu malych zagubionych na mapie wiosek, pozostawiajac wyspe Phuket innym, mniej wymagajacym podroznikom.

czwartek, 11 listopada 2010

oczekiwanie i rozmyslanie

Wrocilysmy wczoraj wieczorem po dziesieciu dniach spedzonych w Kambodzy. Calodzienny transport z Phnom Penh, a potem do Bangkoku wymeczyl nas kompletnie. Spedzamy wiec dzisiejszy dzien na robieniu nic i oczekiwaniu... ale o tym na koncu.

Kambodza okazala sie latwa i przyjemna. To juz nie ten sam biedny i zrujnowany przez Czerownych Khmerow kraj. Dzisiaj widzimy ladne domy i nawet w mniejszych miastach dobre samochody. Z szalonej ideologi Pol Pota, ktora wyniszczyla klase inteligencji i wszelki rozwoj technologiczny, nie pozostalo na szczescie wiele. Po 30 latach od obalenia komunistycznego rezimu Czerwonych Khmerow Kambodza rozwija sie zarowno ekonomicznie jak i turystycznie. W stolicy widzimy dzielnice, ktore bardziej przypominaja europejskie miesta, niz biedny azjatycki swiat. Spacerujac po nabrzezu Mekongu, mamy wrazenie, ze jestesmy nad Jeziorem Genewskim. Piekne zielence z kwiatami, laweczki, powiewajace flagi, jedynie zaglowek brakuje na wodzie.


Szokuje ilosc Lexus'ow przemierzajacych ulice, pozostawiajacych w naszych glowach pytanie: jak kogos na to stac? Ludzie wszedzie bardzo usmiechnieci i zdecydowanie bardziej sympatyczni niz w sasiedniej Tajalndii. Wiedzac ile wycierpieli i jakie okrope wspomnienia mogly pozostac w ich pamieci, spodziewalybysmy sie raczej smutnej i zdystansowanej postawy. Warto przeczytac wspomnienia Loung Ung, ktora w ksiazce "first they killed my father" opisuje historie swojego dziecinstwa.

Po skonczonej lekturze dyskutujemy i rozmyslamy przy kawie. Podsumowujemy nasze wrazenia z Kambodzy i wydarzeania, ktore przeszly juz do jej historii. My tez dzisiaj zamykamy pewien etap, etap podrozowania we dwojke (hmmm?!). Za kilka godzin maja do nas dolaczyc Basia i Ania, i to wlasnie na nie czekamy dzisiejszego wieczoru. Cieszymy sie bardzo, bo na pewno wniosa mnostwo swiezej energii, a nasza podroz nabierze znowu dynamiki i wigoru.
Basia i Ania strzezcie sie, gdyz najpierw nakarmimy was naszym ulubionym padh thai'em, a zaraz potem nakazemy wypicie piwa, zeby ulatwic aklimatyzacje w nowej strefie czasowej ;)

piątek, 5 listopada 2010

wszyscy machaja

Odcinek z Siam Reap do Battambang pokonujemy lodzia. Poczatkowo plynie sie jeziorem, choc widoki bardziej przypominaja resztki zatopionego lasu. Co chwile z wody wystaje potezna korona drzewa, na ktorym jeziorne ptactwo organizuje ptasie spotkania. Zalane tafla jeziora sa rowniez krzewy i krzaki, tworzac labirynt malych przesmykow i wodnych uliczek. Kierowca lodzi smialo skreca raz w lewo, raz w prawo i w niewiadomy nam sposob odnajduje zawsze wlasciwa droge.

Jezioro przemienia sie plynnie w rzeke, a kazdy kolejny zakrekret moze ukazac inna wioske zbudowana przemyslnie na wodzie. Jedni stawiaja solidne konstrukcje na poteznych palach wbitych gleboko w dno. Inni ze starych beczek i plastikowych pojemnikow konstruuja plywajace platformy i na nich buduja swoj dom. Jeszcze inni, chyba najbiedniejsi w wiosce, mieszkaja na lodzi przycumowanej do czegos co wystaje z wody. Wyglada, ze sa troche jak cyganie, ktorzy w przyplywie potrzeby przenosza sie z miejsca na miejsce.
 
Mijamy wioske za wioska. W jednej, kogos z lodki wysadzamy, w innej dodatkowych pasazerow dobieramy. Miejsca jest sporo, bo nawet gdy zapelni sie poklad, to mozna zajac miejsce na dachu, bardziej widokowo i mniej halasliwe. Plyniemy tak przez siedem godzin, a obrazy za burta lodzi wygladaja jak w przyrodniczym filmie.

Najbardziej niesamowite jednak z calej podrozy sa machajace do nas kambodzanskie dzieci. W kazdej wiosce, kazdym domu, na kazdej lodce... zawsze znajdzie sie jakis dzieciaczek, ktory wdziecznie zaczyna krecic raczka na widok turystow. Robia to z takim zaangazowaniem, ze az cieplo robi sie na sercu. Mala machajaca lapka rozczula nawet najwiekszego twardziela. Odmachuja dzieciom wszyscy, i to nie raz i nie dwa, lecz podczas calej naszej podrozy.

wtorek, 2 listopada 2010

Angkor i sprytni Khmerowie

Zapewne powinnysmy rozpisywac sie o niesamowitych swiatyniach, cywilizacji sprzed wiekow i niepowtarzalnej kamiennej formie. Jestesmy w koncu w jednym z unikalnych miejsc na swiecie, swiatyniach Angkor objetych patronatem swiatowego dziedzictwa Unesco. Najwieksza z nich czyli Angkor Wat stala sie symbolem calej Kambodzy i to wlasnie tu sciagaja turysci w pierwszej kolejnosci.


Angkor zapewnia regularny doplyw turystow, a co za tym idzie stala dostawe zielonych banknotow. Kazdego dnia z Tajlandia docieraja do Siam Reap minivany, ktore skieruja nas automatycznie do oplacajacego kierowce miejsca noclegowego. Lepiej zorganizowane hotele wysylaja nawet na granice swoje busy (tyle ze my sadzimy iz to zwykly transport) by potem podczas 2 godzinnej drogi miec okazje zaprosic do pozostania w ich wlasnie hotelu. W miescie nie mozna wysiasc w dowolnym miejscu, bo dowoza nas zawsze pod sugerowany hotel. Gdy postanowimy jednak odmaszerowac w strone innego hotelu, w sekundzie wyrasta przed nami kierowca tuk-tuka proponujac darmowe podwiezienie. Propozycja mocno zastanawia, bo przeciez 'za darmo' nie czesto sie zdarza. Okazuje sie, ze kierowca robiac nam przysluge i zaprzyjazniajac sie po drodze, na koniec proponuje swoje platne juz uslugi na kolejny dzien. Wizytowka wyskakuje z kieszeni, serdeczny usmiech i uscisk dloni, no i klient na jutro zlowiony. Bo niby dlaczego szukac kogos z ulicy, skoro mamy juz znajomego pana, ktory w dodatku mowi po angielsku? Brawo! Pieknie rozegrana runda na zlowienie kilku dolarow.  Kolejnego dnia udajemy sie wiec karoca z motorkiem na zwiedzanie swiatyn.


Swiatyn jest bardzo duzo, ale jako ze najslynniejsze sa tylko wybrane, to tam oczywiscie siega zenitu biznes turystyczny. Kto tylko moze probuje cos sprzedac, kto nie ma towarow wyzebrac choc kilka groszy. Kilka razy widzialysmy turystow doslownie uciekajacych przed tlumem rak z flecikami, bransoletkami i innym gadzeciarstwem. Wszystko kosztuje niewiele, czy bedzie to jeden bambusowy flet, czy piec i tak zaplacimy magicznego dolara. Czy dwie bransoletki, czy dziesiec, nalezy szykowac jednodolarowy banknot.  

Uciekajac przed flecikami dostajemy sie w strefe przegryzek i napojow, gdzie za kazdym razem dialog z jednym sprzedawca wyglada tak:
-  Mister, you want coconut? .. just one dollar.
- No, thank you.
- Very fresh coconut, good for you.
- No, thank you.. I don't like coconut.
- Maybe you want CocaCola? .. one dollar only!
- No, thanks.
- I have cold water, big bottle a dollar.
- No.. no!
- You buy after? .. I wait for you, no problem.
- Grrrrrr.....

Kolejna rozgrywka przypada na pore lunchu. Wiadomo, czlowiek glodny musi sie gdzies posilic. Kierowca podpowiada, gdzie dobre jedzenie w okolicy, a sam dostaje od wlasciciela darmowy posilek. Jedna za druga podjezdzaja motorowe karoce pod wybrane knajpeczki, innych przyprowadzaja piesi naganiacze. Wesole aczkolwiek agresywnie walczace o klienta dziewczynki wykazuja sie kreatywnoscia i bardzo dobrym poziomem angielskiego.
- Fruit salad FREE with meal, cold beer just 0,5$ ! Come to number 5! Remember, restaurant number 5.
My czystym przypadkiem odkrylysmy, ze kazda restauracja dysponuje dwoma wersjami cennika. A stalo sie tak, bo sprawdzajac ceny i oferte, stanelysmy ja w numerze szostym, a Inga obok przy piatce. Natychmiast sie okazalo, ze i w jednym i drugim lokalu maja dla nas specjalna znizke. Menu rozowe zamienilo sie w naszych rekach na biale i tym samym ryz z wazywami z 4$ spadl nagle na 1,5$. Pozostalysmy w piatce ze wzgledu na sentyment do rezolutnej naganiaczki, a pani poprosila o dyskrecje, bo pozostali klienci zamawiaja z rozowej, a nie bialej kartki. Jak widac restauracje narzedzia marketingowe maja opanowane na piec z plusem.

Zaskakuja, a wrecz szokuja sprytem rowniez male dzieciaki. Nie mysle tu o sprzedawaniu pocztowek i opowiadaniu banalnych historii w stylu; zbieramy na szkole i jestesmy bardzo biedni. Wystarczy sie uwaznie przyjrzec i od razu widac, ze biednie ubrana dziewczynka jest siostra tej wystrojonej naganiaczki, a rodzice dobrze sobie radza prowadzac restauracje z dwukolorowym cennikiem. Inni sa duzo bardziej pomyslowi i jestesmy naprawde pod duzym wrazeniem.Sposob na kolekcjonera monet chyba najbardziej nam sie  podobal. Najpierw zagadujesz turystow skad przyjechali i zadziwiasz znajomoscia stolicy ich kraju. Gdy juz zaskarbisz odpowiednia uwage, zdradzasz ze zbierasz monety i pokazujac malenka kolekcje pytasz, czy turysci cos ze swojego kraju maja.W miare jak kolekcja rosnie, tym samym sprawdzonym sposobem wymieniasz nic nie warte w Kambodzy monety na dolary. Bo kto sie nie skusi widzac u dzieciaczka polska zlotowke w tak dalekim kraju... Transakcja uczciwa wiec i ja takiemu 'kolekcjonerowi' wymienialam, tyle ze nie za zlotowki, tylko garsc tajskich batow.

Przykladow lokalnej obrotnosci jest na prawde wiele. Na tle tego co widzialysmy w innych krajach, pozostaje z szacunkiem powiedziec BRAWO.

piątek, 29 października 2010

Golden Triangle

'Zloty Trojkat' brzmi intrygujaco, a jeszcze ciekawiej, jak sie wczytamy w historie tego specyficznego regionu. To wlasnie tutaj przez wieki produkowano i przemycano na masowa skale opium, 'uszczesliwiajace' miliony ludzi na calym swiecie. Gorzysty i trudno dostepny teren, na pograniczu Tajlandii, Laosu i Birmy, idealnie nadawal sie do tego celu.

Dotarlysmy w te okolice zakladajac baze w Chiang Rai. Poszukiwania pol obsianych makiem i wiesniakow odurzonych narkotykowymi oparami spelzly jednak na niczym. Dzisiaj 'Zloty Trojkat' to juz wylacznie chwyt marketingowy, sprytnie kierujacy ruch turystyczny do jednej malej wioski. Nie jestesmy przekonane, czy wioska istniala tu zawsze, czy raczej szczegolna lokalizacja w punkcie stykania sie granic trzech krajow, spowodowala nagly wysyp hoteli, restauracji i sklepow.

W turystycznym odruchu zwiedzilysmy muzeum opium, wiec po powrocie do Genewy kupujemy kawal pola i obsiewamy makiem. Procedura jest prosta. W odpowiednim momencie nacinamy makowki, a mleczko ktore wyplynie, po wysuszeniu dokladnie zbieramy. Z powstalej substancji mozna wyprodukowac szereg ciekawych i rownie wyskokowych produktow. Z narazeniem zycia zrobilysmy zdjecie instrukcji obslugi, wiec dzielimy sie w najwiekszej tajemnicy rowniez i z wami ;)
Przy paleniu nalezy pamietac o odpowiedniej pozycji przynoszacej podobno najbardziej zadawalajace efekty. To wskazowka od mieszkancow lokalnych gorskich wsi, ci maja zapewne duza wprawe i wiele lat doswiadczenia.

Pomijajac iluzje narkotykowych transakcji na kazdym kroku, zupelnie realnie odbywa sie w tym rejonie handel, lecz innym legalnym towarem. Wybrzeze Mekongu usiane jest lodziami i barkami, a dziesiatki ludzi pracuje codziennie przy ich zaladunku i rozladunku. Handel z Chinami i Laosem kwitnie nieprzerwanie. Przejscie graniczne na rzece pozostaje niestety otwarte jedynie dla Tajow i Laotanczykow. Turysci maja jednak tez okazje przekroczyc ta rzeczna granice. W ramach wysoko oplacanego dolarami wyjatku moga sie wybrac do hotelowego kompleksu z kasynem na terenie Birmy. Inwestorzy z Japonii i Tajlandii dzierzawia ten kawalek ladu od rzadu birmanskiego.
Postanowilysmy nie przeplacac i zamiast lodka do Birmy, udalysmy sie wypozyczonym za 5$ dolarow skuterem w droge powrotna do Chiang Rai.

niedziela, 24 października 2010

hura Bangkok !

Ale sie porobilo... kiedys mowilam wszedzie naokolo, ze niecierpie tego miasta, ze wszedzie indziej byle nie w Bangkoku. Bo miasto ogromne, upal niesamowity, hotele zapyziale, na ulicach halas, no i nie da sie tego wszystkiego ogarnac. A teraz okazuje sie, ze obie  uwielbiamy te powroty do stolicy Tajlandii i zawsze  sie cieszymy na taki dzien lub dwa przed dalsza podroza. Bo wiecie, po drugiej wizycie w tym samym miejscu, to czlowiek czuje sie juz prawie jak w domu.

Z lotniska jak po masle przyjezdzamy autobusem prosto na Khao San Road. Pewnym krokiem zmierzamy w znanym kierunku do sprawdzonego juz hoteliku. Zrzucamy plecaki, bierzemy zimny prysznic (za cieply trzeba placic dodatkowo, a zreszta kto teskni za goraca woda w taki upal?) i spacerkiem udajemy sie do naszej pani na Pad Thaia.
 
Najpyszniejsza porcja swiata kosztuje 0,60$, a posypana orzeszkami ziemnymi, cukrem i chilly zapewnia ten jedyny i wyjatkowy smak. Jesli ktos chce zrobic w domu sam, Maryna sluzy sprawdzonym wielokrotnie przepisem. 
W okolicy znajdziemy rowniez taki wybor sokow owocowych, ze czlowiek staje przy stoisku i nie jest w stanie sie zdecydowac. Hmmm...papaya z mango? a moze ananas? milk shake kokosowy? mix bananowy? kiwi, jablko, marchewka, lemonka, pomaranczka.... w oczach sie mieni, a "slinka cieknie", co w wyborze wcale nie pomaga.

Porankami po przebudzeniu pedzimy na sniadaniowe stoisko, gdzie zjadamy musli z jogurtem i owocami. Pokazna miska az kipi rozmaitoscia owocowych kolorow i smakow. Pychota!
Czy sadzicie, ze nastepnie udajemy sie na zwiedzanie wspanialych swiatyn i palacow, lub moze wycieczke lodka po plataninie wodnych kanalow? Nie, nic podobnego! Przez reszte dnia krecimy sie po najblizszych czterech ulicach, udajac, ze poza mini wioska Khao San Road nie ma w Bangkoku nic innego. Wymieniamy ksiazki, organizujemy pranie, segregujemy zdjecia. Spacerujemy spogladajac na dziesiatki turystycznych kramow z pamiatkami. Wypijamy mala czarna, poprawiamy sokiem i planujemy kolejne tygodnie podrozy. Wieczorem wybieramy sie na zbawczy dla ciala i ducha masaz, a przed noca upijamy sie jednym piwem wypitym na spolke (takie ekonomiczne teraz jestesmy! )
Ehh.. ciezkie faktycznie te dni w Bangkoku....
;))

czwartek, 21 października 2010

Bhaktapur i swieto Dashain

Rytualy hindusko-buddyjskie sa dla nas dziwaczne, a czesto nawet smieszne. Niemniej jednak, gdyby sie na spokojnie zastanowic, to pewnie mnostwo z naszych katolickich obrzadkow dla kogos tutaj wygladaloby rownie absurdalnie. Jak to w zyciu, odmiennosc jest i zawsze bedzie powodem do zdziwienia czy niezrozumienia. My staralysmy sie przygladac tutejszym zwyczajom, nie oceniajac tego, co widzimy na pierwszy rzut oka. Czytalysmy i dopytywalysmy lokalnych ludzi. Troche zostalo wyjasnione, ale cala masa dziwnych zwyczajow nadal pozostaje smieszna i niepojeta.

Trafilysmy akurat na wielkie swieto obchodzone w calym Nepalu. W Bhaktapur, miasteczku slynacym z drewnianej architektury rzezbionej, oprocz rzeszy turystow, ulice zalaly sie tlumami kolorowych Nepalczykow odwiedzajacych podczas festiwalu wazniejsze swiatynie w okolicy.

Wszyscy wiedza, ze tutejsza religia to kolorowe stroje kobiet, kropki na czole, czerwone (hinduskie) i zolte (buddyjskie), mnostwo kadzidelek, male koszyki z darami dla bostw, posazki Buddy i Shivy bogato przystrojone kwiatami. To jednak dopiero poczatek...
Podciecie gardla kozie, zlozenie glowy przed swiatynia i spryskanie poswiecona krwia wybranych przedmiotow zapewnia powodzenie. Kozy spedzane sa z Indii i gor na wiele dni przed rozpoczeciem swieta, a jedna kosztuje ok. 40 $. Biedniejsi poswieca kure, bogatsi nawet wola. Mieso i kosci dzieli sie potem na porcje. Sama widzialam (Inga uciekla daleko, by tego nie ogladac), ze z wola pozostaja jedynie kopyta i rogi, a reszta laduje w garnkach calej rodziny. 


Bezkrwawa ofiara tez jest mozliwa. Symboliczne szlachtowanie gilotyna kokosa i oblanie mleczkiem zamiast krwi swiatyni powinno zadowolic glodnych ofiary bogow. Hmm... a moze wsrod nich tez sa wegetarianie?
Czerwone kolory oblepiaja wszystkie posazki i oltarzyki. Juz prawie bylysmy zaszokowane iloscia przelanej tam krwi, lecz na czas zostalo nam wyjasnione, ze to rytualna mikstura z ryzu i wsciekle czerwonego barwnika daje tak makabryczny efekt.


Dewotki spedzaja dlugie godziny sypiac ryz na oltarze, oblewajac sie swieta woda, dotykajac pieniedzmi wlosow swoich i innych kobiet. Mezczyzni oprocz czerwonej kropki na czole nosza na szyi zawiazane skrawki materialu, a czubek glowy przyozdabiaja im platki kwiatow lub inne kolorowe trawki. W buddyjskich swiatyniach tlum wiruje wokol stupy, zgodnie z ruchem wskazowek zegara, wprawiajac przy okazji w ruch rzedy mlynkow modlitewnych, z ktorych kazdy zawiera slowa swietej mantry.

Patrzac na to wszystko i porownujac wydaje nam sie, ze nasza chrzescijanska religia jest bardzo prosta, a obrzedy nie dziwia nikogo. Chodzimy do kosciola powtarzajac modlitwy i huralne spiewy. Zegnamy sie, przyklekamy, czasem ktos pada krzyzem przy oltarzu. Uznajemy swiecona wode, calujemy z szacunkiem krzyz, a w bezgrzesznym stanie przyjmujemy oplatek jako symbol ciala Chrystusowego (hmmm..) Wyznajemy ksiedzu wszystkie nasze grzechy, by potem w ramach pokuty wyklepac zdrowaski czy kilka razy odmowic automatycznie rozaniec. Antoniego prosimy o pomoc, w intencji wykupujemy msze, a Maryjke wieszamy na szczescie na scianie. Czyz dla mnicha z Nepalu nie wydaje sie to wszystko troche dziwne?

Tak, dziwny ten swiat. W niesamowicie rozne, lecz w gruncie podobne, rzeczy ludzie wierza. Nie rozumiem tylko dlaczego w jednym kraju pokazuje sie brak zrozumienia i agresje do innych religii, a w innym wszyscy zyja zgodnie tuz obok siebie. Buddyjski klasztor stoi po sasiedzku z islamskim meczetem, a przecznice dalej strzelisty kosciol odwiedzaja chrzescijanie z tego samego miasteczka.
Widzac nieskonczona rozmaitosc dziwi nas, jak niektorzy ludzie potrafia obsesyjnie obstawac przy swoich tylko wierzeniach, twierdzac tym samym, ze wszystko inne to wielka pomylka?!

Jestesmy zbyt jednolici, a przy tym hermetycznie zamknieci w swoich wierzeniach. A swiat udawadnia, ze nie ma jednego zlotego srodka, i nie ma tez religii dobrej i zlej.

sobota, 16 października 2010

Nepal - male Indie


"Namaste", to po Nepalsku przywitanie, krorym mozna sobie zaskarbic sympatie kazdego. Wyjatek stanowi klasa zarabiajacych na turystach uslugodawcow. Przemili na poczatku i serdeczni zmieniaja poze na obojetnosc, gdy nie decydujemy sie zakupic niezbednej pamiatki wlasnie u nich. Towary wylewaja sie doslownie ze sklepow, a gdy to nie wystarcza sprzedawcy wylewaja sie z towarami na ulice, atakujac zwalniajace w korku autobusy.
Pierwsze wrazenia, jakie mialysmy po wyladowaniu w Katmandu, to porownywalne obrazki jak z Indii. Samych Hindusow jest w Nepalu cala masa, a latwo ich odroznic, bo skore maja duzo ciemniejsza, rysy twarzy charakterystyczne, a i fryzurki niepowtarzalne. Stroje w Nepalu sa niesamowicie kolorowe, wiec od razu wydaje nam sie, ze to jeden z planow hinduskiego kina bollywood. Wiekszosc Nepalczykow wyznaje hinduizm, a co za tym idzie kobiety ubieraja sie w wielokolorowe sari ozywiajac przy tym ulice siwe od unoszacego sie wszedzie pylu.

Smutniejszy aspekt indyjskiego sasiada, to brud i nielad panujace na ulicach. Nie mamy na mysli turystycznych rejonow, gdyz te sa zgrabnie odsprzatane, tylko zwykle dzielnice miast i miasteczek. Smieci dekoruja wszystkie pobocza, nawet nam po 15 min chodzenia z papierem w rece w poszukiwaniu kosza, wlacza sie opcja "niech spadnie i lezy". Smutne, to bardzo, bo co innego biedy kraj, a co innego zaniedbany.

Transport lokalny daje rowniez nieodparte wrazenie klimatu z Indii. Przez glowne drogi przetaczaja sie kolorowe, mozna powiedziec cyrowe ciezarowki, ktore Nepalczycy zakupuja u swojego bogatszego sasiada.
Jesli pojazd nie nadaje sie juz do uzytku, nie szkodzi...mozna wszystko wyklepac, obic i zmontowac na nowo. Swieza farba wesolo przyozdabia nawet najbardziej rozpadajacy sie pojazd.

Wiekszosc fantazyjnie malowanych napisow zacheca poajzdy z tulu do trabienia (horn me). Trabi sie wiec caly czas, niezaleznie czy w ramach informowania o wyprzedzaniu, pozdrawiania, czy prozaicznie, dla rozladowania nadmiernej energii kierowy. Najwiekszy pech, to trafic do autobusu, ktory dysponuje wyjatkowo glosnym klaksonem i na dodatek dostac miejsce blisko za kierowca. W takiej sytuacji polecamy glosna muzyke z ipoda lub stopery do uszu pozwalajace dotrwac do konca podrozy. Mozna zajac takze miejsca na dachu, gdzie niewatpliwym plusem jest klimatyzacja wliczona automatycznie w cene biletu.

Budownictwo w tym kraju nazwalysmy "przyszlosciowym". Co drugi dom, restauracja czy sklepik ma zamiast dachu sterczace nad soba filary, dajace mozliwosc potencjalnej rozbudowy. Jesli bogowie pozwola i pieniadz splynie, bedzie nad domem drugie pietro, nad sklepem restaurcja, a nad restauracja hotelik. 

Nie maja tego problemu biedniejsi mieszkancy wiosek, ktorzy buduja chatki z trzciny, oblepiajac je mieszanka gliny z pol ryzowych, a dach kryjac sloma. Material tani, lecz co roku, po porze opadow sciany chatek odplywaja i kosmetyka z gliny odbywa sie od nowa.

W Nepalu jest rok 2067, pozdrawiamy serdecznie z malenkiej wioski, na skraju Parku Narodowego Chitwan, gdzie takich chatek sa doslownie tysiace.