niedziela, 30 maja 2010

welcome to Azerbaijan

Wyspane i nakarmione przez gospodarzy w Signaghi ruszylysmy w kierunku przejscia granicznego Lagdekhi-Balakan. Gruzinskie sluzby graniczne sympatyczne, ale dosc zdystansowane, przy przekraczaniu granicy nie robia zwykle problemow. Tak bylo i dzisiaj, standardowa kontrola paszportow, trzy krotna (bo takie sa zasady), odbyla sie bez niespodzianek, jedynie celnik wypisujacy motocykl z rejestru gruzinskiego spedzil nad tym zadaniem wyjatkowo duzo czasu.

Zupelnie inaczej wygladala sytuacja po stronie azerbejdzanskiej. Pierwszy kontakt nastapil z celnikiem maska i chyba niemowa, za pomoca gestow kazal dac paszporty i dokumenty motoru. Nastepny urzednik zadawal pytania tylko dotyczace Armeni - jak dlugo tam bylysmy i czy mamy jakies rzeczy tam zakupione albo prezenty. Po jedynych wlasciwych odpowiedziach, ze 'u nas niet padarkow z Armeni' dokumenty przekazane zostaly dalej do okienka. Po krotkim oczekiwaniu rozpoczela sie odprawa celna, czyli ponowne pytanie o armenskie souveniry i zagladanie do kufrow. Wszystko wygladalo normalnie i kiedy juz prawie cieszylysmy sie z przekroczenia granicy zaczely sie klopoty. Urzad z dokumentami zostala zaproszona do biura.

Po dosc dlugim oczekiwaniu okazalo sie, ze mozemy wjechac motorem do Azerbejdzanu jesli:
- wplacamy depozyt 3000 dolarow za motor (podobno, przy wyjezdzie, pieniadze te mozna bez problemu odzyskac, nawet jesli wyjezdza sie innym przejsciem granicznym) - hmmm.... 'podobno' nie bylo przekonywujacym argumentem aby tak duza kwote zaryzykowac, zreszta byla niedziela i sluzby celne i tak nie dzialaly. Trzebaby bylo nocowac u celnikow i zalatwiac formalnosci nastepnego ranka.
- przejezdzamy tranzytem, wiec mamy 3 dni na wyjechanie z kraju, ale tu uwaga! Tranzyt oznacza wjazd z jednego kraju i wyjazd do innego, czyli 3 dniowe krecenie sie po Azerbejdzanie a potem powrot do Gruzji nie sa tranzytem. Do regionu Dagestanu w Rosji postanowilysmy stad nie wjezdzac, czyli tranzyt odpadal.
- zostawiamy motor na granicy, podrozujemy komunikacja krajowa, przy wyjezdzie odbieramy motor - opcja, ktora absolutnie nie wchodzila w rachube

Negocjacje trwaly bardzo dlugo, po polsku, rosyjsku i angielsku. W miedzyczasie dostalysmy dwie szklanki kawy, podane elegancko na masce Mercedesa, moglysmy zostac nakarmione ale jakos nam sie nie spieszylo do jedzenia z celnikami. Kilka razy propozycje wjazdu do kraju byly modyfikowane, ale zadna nie byla dla nas sensowna, zwlaszcza gdy jeden gburowaty mundurowy zaczal sie targowac i mowic, ze wjedziemy nie na 3 dni tylko dwa i potem tylko jeden. Przez prawie 3 godziny pobytu na granicy zaprzyjaznilysmy sie jednak z wieloma pracownikami azerbejdzanskich sluzb granicznych. Zwlaszcza jeden posrednik pomagal nam negocjowac i chwytajac sie "ostatniej deski ratunku" zaprosil na rozmowe szefa placowki. I o dziwo pojawil sie bardzo sympatyczny czlowiek, ktory zaproponowal kolejne rozwiazanie...mala manipulacje dokumentami, trzy dni na wizyte w Azerbejdzanie i wyjazd innym przejsciem granicznym. W dokumentach tranzytowych wpisali nam, ze potem jedziemy do Turkmenistanu, a tak naprawde jak dotrzemy na drugie przejscie graniczne z Gruzja, to wszystko powinno byc ok. Jesli nie to 'my padzwanimy do komendanta' ... no zobaczymy ;)

Co prawda w Baku nie bedziemy i w Morzu Kaspijskim sie nie wykapiemy, ale jest to zawsze jakis kompromis i mozemy chociaz zobaczyc skrawek Azerbejdzanu przez te 72 godziny jakie nam jednak dali.

sobota, 29 maja 2010

gruzinskie klimaty na drogach

Jesli zastanawiacie sie jaka predkoscia bedziecie przemieszczac sie po drogach w Gruzji, chetnie pomoge w znalezieniu odpowiedzi. Krecimy sie po roznych zakatkach tego kraju od jakiegos czasu, co dalo nam niezly przekroj mozliwych nawierzchni, kierowcow i czekajacych niespodzianek.

Zasada numer jeden: nie ufac mapie - pytac lokalnych o to czy droga jest asfaltowa i jakiej jakosci.
Ta metoda moze oczywiscie zawiesc, o czym przekonalysmy sie juz wczesniej, pokonujac przy pelnym obciazeniu przelecz gorska na drodze z Batumi do Akhaltsikhe. W takim wypadku czytamy uwaznie przewodnik szukajac informacji o czasie przejazdu i jesli na pozor krotki odcinek szacowany jest na 6h jazdy, to stajemy sie podejrzliwi, a najlepiej szukamy innej drogi.

Zasada numer dwa: nigdy nie rozpedzamy sie, nawet na dobrej drodze, za bardzo. Predkosc wlasciwa to taka, ktora pozwoli ominac nam niespodziewana dziure lub niezabezpieczona studzienke. Nawet, gdy droga wydaje sie byc idealna, nie dajmy sie zwiesc! Czasami po prostu cala nawierzchnia zjezdza do przepasci.

Zasada numer trzy: gdy zapewniaja ze bedzie do konca asfalt, to spodziewajmy sie szutrowej lub kamienistej drogi.
Co za szczescie, ze mamy motor ktory nie boi sie takich tras i ze kierowca tego motoru nie boi sie juz rowniez takich tras ;) Dzieki temu mozemy dojezdzac w piekne zakatki Gruzji, a nie tylko siedziec w stolicy.
 David Gareja (wiecej zdjec w galerii)
Zasada numer cztery: oczy wokol glowy. Kierowcy zabytkowych czterokolowcow zdobywaja jezdnie nie ogladajac sie w lewo czy w prawo. Sadza byc moze, ze klasa wiekowych pojazdow ma pierwszenstwo, jak staruszki do miejsc w autobusie. Marszrutki (tutejsze minibusy) jezdza najbardziej slalomem, bo nie dosc ze zbieraja przeciez pasazerow, to jeszcze musza omijac wielkie dziury w drodze. Kamazy i robury generalnie nie staja i nie zwalniaja, bo potem bardzo ciezko doprowadzic zaladowany pojazd do ponownej jazdy na trzecim biegu. Inne samochody czesto nie posiadaja lusterek bocznych, trudno wiec winic biednych kierowcow, ze wykonuja rozny manewry na 'chybil trafil'. Migacz lewy oznacza, ze pojazd najprawdopodobniej bedzie skrecal w prawo... czesto stosowane, lecz czujnosci nie tracmy, gdyz skonczyc sie moze nieciekawie, jezeli jednak pojazd faktycznie w lewo pojedzie.

Oczywiscie niezapominajmy o krowach wolno pasacych sie na jezdni, o osiolkach z wielka sterta siana na wozie, o panach spacerujacych wyjatkowo powoli w kierunku baru i paniach wyskakujacych ze swoich kramow, aby zachecic machaniem rak do zakupow ich unikalnych produktow.

Bawimy sie jednak wysmienicie, bo na szczescie nie mialysmy zadnej groznej sytuacji i uczymy sie na przyszlosc, obserwujac gruzinskie klimaty na drogach.

A na koniec akcent patriotyczny.
Wlasnie dzisiaj, przejezdzajac przez Tibilisi, zobaczylysmy skret na ulice szczegolna i jak sadzimy nowo nazwana.
Udalysmy sie tam natychmiast, aby uwiecznic ja na zdjeciu

Gdziekolwiek jestesmy i z kimkolwiek rozmawiamy, Gruzini slyszac ze my z "Polszy" natychmiast pytaja o dwie rzeczy. O Prezydenta i powodz. I wszyscy mowia, ze nasze dwa narody sa blisko jak bracia. Nawet pastuch pilnujacy stada na bezludziu pustyni David Gareja usciskal nas goraco na pozegnanie, pokazujac w szerokim usmiechu dwa zeby jakie mu pozostaly. Uwielbiamy Gruzje i my!

środa, 26 maja 2010

uczta u pani Niny

Planowalysmy kolejny nocleg w Sevan, nad najwiekszym armenskim jeziorem. Droga wyjazdowa z Yerevan byla malownicza, tym bardziej, ze wylonil sie nareszcie szczyt gory Ararat i towarzyszyl nam w dalszej czesci podrozy. Przed Sevan zatrzymalysmy sie jeszcze w miejscowosci Tsakhkadzor, ktora jest kurortem sportow zimowych, lecz poza sezonem prezentuje sie raczej marnie. Nie przyjezdzaja juz do niej, jak dawniej rosyjscy sportowcy w ramach treningowych wyjazdow, wiec miasteczko wyglada jak wymarle. 
Po dojechaniu do jeziora uderzyl w nas zimny i porywisty wiatr. Dosc mrozne zwiedzanie starego kosciolka na wzgorzu oraz urywajace glowe podziwianie urokow jeziora i otaczajacych go gor, pomogly w decyzji. Ruszylysmy dalej.
To byla najlepsza decyzja dnia, bo nie dosc, ze po przejechaniu tunelu powitala nas przyjemna tempetatura i malownicze lesiste wzgorza, to jeszcze na dodatek mialysmy zapoznac pania Nine...

wlasciwie to...

i pania Nine
i pania Anne
i pana meza Anny
i dwie kuzynki, sasiadow z dzieckiem,
najlepszego przyjaciela i wnuki.

No, teraz dopiero obraz jest bardziej kompletny ;)






Pani Nina, to szwagierka Anny, prowadzi w Dilijan 'B&B Nina' i ma u siebie w domu 4 pokoje goscinne. Od razu zostalysmy powitane armenska parzona kawka na werandzie i lodami marki ZSSR.


Swoja droga, gdzie takie lody jeszcze dystrybuuja? i czy to jakas satyra na dawny zwiazek radziecki? Nam bardzo smakowaly i natychmiast musialysmy uwiecznic ten historyczny poniekad produkt.

 Na siodma wieczorem zapowiedziana zostala kolacja i szaszlyki. Mieszkancy Armenii uwielbiaja grilowac zawsze i wszedzie, wiec jest to zdecydowanie ich danie narodowe. Strozki dymu widac przy drogach i w lesie, i na stacji benzynowej i w samym centrum miasta. My jeszcze nie mialysmy okazji, a raczej smialosci zakosztowac lokalnego przysmaku, tak wiec wieczorna kolacja byla tym bardziej oczekiwana.
Zaczelo sie od zupy, kilku salatek, przystawek z marynowanego kopru i jakiejs innej trawy. Przy oczekiwaniu na grilujace sie mieso i ziemniaki zaproponowano lokalna wodeczke, potem armenskie wino, gdyz byl u pani Niny rowniez jeden Francuz. Jeden kieliszek popedzal kolejny, gdy rodzina zaczela sie schodzic do stolu. Maz pani Anny otoczyl mnie 'szczegolna opieka', wiec jak sie mozecie domyslac wieczor okazal sie niezapomniany i mocno folklorystyczny ;)

poniedziałek, 24 maja 2010

w armenskiej oazie luksusu

Dotarlysmy przez deszcze i bloto do cywilizacji. Pozostawilysmy za soba zapomniane przez wszystkich wioski i jestesmy w armenskiej metropolii. Stolica kraju, czyli Yerevan, niczym nie odstaje od stolic Europy wschodniej. 
 W centrum mnostwo zieleni, a ogrodkowe kawiarnie na bardzo wysokim poziomie. Oferuja wszystko, na co tylko mamy ochote, tyle ze za 3 razy nizsza cene niz w innych krajach. Nowe budynki rosna w gore, lecz wiekszosc z nich jest jeszcze niezamieszkala. Ceny chyba zaporowe i niewiele osob stac na zakup pieknego mieszkania w samym centrum miasta. 
Widac piekne samochody, zwlaszcza te duze terenowe, ktore poradza sobie z dziurawymi drogami nieco latwiej niz przecietna Lada. Widac liczne wycieczki nadciagajace z armenskich wiosek, a rozpoznac je mozna po fantastycznych autobusach z innej epoki, jakimi docieraja do miasta.
Yerevan lezy u podnoza 4-tysiecznej gory Aragac. Z gornej czesci miasta roztacza sie malowniczy widok na swieta gore Ararat (5137m). W przeszlosci nalezala na do Armenii, teraz lezy jakies 30km od granicy, ale juz po stronie tureckiej. Bardzo chcialysmy gore zobaczyc, zrobic zdjecie i wstawic na bloga, bo to przeciez musi byc niesamowity widok... pewnie nawet lepszy niz patrzenie na oslawiony Mt Blanc w Europie;)
Aura pogodowa pomimo ze sloneczna, nie pozwolila nam zobaczyc Araratu w pelnej okazalosci. Zza chmury wystawaly tylko fragmety snieznej gory. Nie tracimy jednak nadziei, moze jutro rano sie uda zanim ruszymy w dalsza droge. A dla was wstawiamy 'zapozyczone' z internetu zdjecie, abyscie mogli zobaczyc o czym mowa.
Ponizej Inga wspinajaca sie na ostatnie schody podestu skad roztacza sie ten sam widok na Yerevan, tyle ze bez oslawionej gory w tle.

A my w metropolii
.... pijemy kawy w zielonych ogrodkach
...  podgladamy mieszkancow i ich jakze odmienna od naszej mode ubierania
...  zwiedzamy zakamarki, aby poznac rowniez te 'ciemne' strony miasta
...  przegladamy zdjecia z ostatnich 5 tygodni podrozy i wspominamy rozne male wydarzenia
...  myslimy o was i zastanawiamy sie jak wam wiosna uplywa w powodzi
A jutro ruszamy dalej, do kolejnego zapyzialego miasteczka, gdzie czujemy sie zdecydowanie najlepiej ;)

sobota, 22 maja 2010

droga przez meke

Dzisiejszy poranek przywital nas ciezkimi, ciemnymi chmurami i deszczem. Pojawiaja sie watpliwosci...jechac czy zostac jeszcze jeden dzien w Akhaltsikhe. Ale jezeli zostaniemy, a jutro tez bedzie padac, co wtedy??? Postanawiamy wiec ruszyc w droge...w koncu trasa na dzis, to jakies 120 km. Przez pierwsze 30-40 km leje, ale droga calkiem dobra (mozna powiedziec zaskakujaco, jak na Gruzje), wiec jedziemy w miare szybko. 

Niestety deszcz nie przestaje padac, w butach zaczyna robic sie mokro, kurtki wygladaja tak, jakby za chwile mialy zaczac przemiekac. Na szczescie w motorze sa podgrzewane manetki, wiec Urzedowi rece nie skostnieja. Moje wrecz odwrotnie - skorzane rekawiczki slabo chronia od wody i deszczu. W miejscowosci Akhalkalaki jestesmy zmarzniete i zmokniete na maksa. Znadujemy, nie bez trudu, jedyna chyba czynna restauracje w miescie (o dosc wysokim standardzie) i zamawiamy goraca herbate. Niestety, przy okazji robimy niezly balagan - z kurtek woda skapuje tworzac niemale kaluze. Dzieki uprzejmosci pani zza baru Urzad sporzadza sobie foliowe skarpetki - niestety w butach ma juz zupelnie mokro. Docieplamy sie kolejna warstwa ubran i jedziemy dalej. Do granicy z Armenia mamy tylko 40 km. Deszcz nadal pada, tuz za miastem konczy sie asfalt. Chyba jestesmy dosc wysoko, bo zrobilo sie tez zimno, no i resztki sniegu zalegaja na stokach gor. Co prawda droga dosc twarda, ale kamienista i z mnostwem dziur. Padajacy deszcz nie przyspiesza jazdy, niestety. Szczyty gor szczelnie przykrywaja ciezkie chmury, mijamy ostatnie gruzinskie wioseczki zastanawiajac sie, z czego Ci ludzie zyja.
Wreszcie docieramy do granicy, strona gruzinska - dosc nowoczesna, calosc zadaszona, z murowanymi budynkami, automatycznymi szlabanami, strona armenska - obraz nedzy i rozpaczy - drewniane rozpadajace sie baraki, w ktorych ani okna, ani drzwi sie nie domykaja, a zolnierze stoja na deszczu. Ale...strona armenska bardzo bardzo sympatyczna... garnicznicy poruszeni naszym zalosnym wygladem zapraszaja nas do "biura" i pozwalaja sie ogrzac przy piecuku elektrycznym. Raczymy sie jeszcze herbatka, jak sie pozniej okaze darmowa, w przygranicznym barze. I to nas chyba uratowalo...
Dalsza droga do Gyumri jest juz duzo latwiejsza, deszcz przestaje padac, pojawia sie asfalt na drodze, piekne gory wylaniaja sie spod chmur.

Wieczorem niespodziewanie trafiamy na tance...w hotelowej restauracji biesiaduje 6 Rosjanek, jak sie okazuje sa to zony zolnierzy rosyjskich, ktorzy pelnia sluzbe w ty miescie. Panie te bawia sie bardzo dobrze wspomagajac sie trunkami wyskokowymi. Kiedy z glosnikow poplynely "...oczy czornyje.." panie ochoczo poderwaly sie do tanca. I na jednym tancu sie nie skonczylo...przy kolejnym zaprosily rowniez nas, ale...ja z reguly nie tancze, no a Urzad - wiadomo, towarzyski typ, wiec ruszyla w tany z nowymi znajomymi. Tak wiec wieczor zakonczyl sie bardzo milym/smiesznym akcentem...ale ten dzien byl chyba najtrudniejszym dniem, jak do tej pory...

czwartek, 20 maja 2010

Wardzia

Odwiedzilysmy skalne miasto-klasztor usytuowane na zboczu gory, w poludniowej czesci Gruzji.
W  sredniowieczu Wardzia słuzyła jako schronienie podczas najazdow mongolskich, mogła pomiescićc od 20 do 60 tysiecy osob. Zawierała kaplice oraz ponad 6000 komnat umieszczonych na 13 pietrach. Trzesienie ziemi w1283 roku zniszczylo około dwoch trzecich miasta.

Obecnie Wardzia jest rezerwatem oraz miejscem turystycznym i utrzymywana jest przez mała grupke mnichow. 

środa, 19 maja 2010

co nas nie zabije, to nas wzmocni

Zapewniane przez pania z informacji turystycznej, jak rowniez policjantow eskortujacych nas podczas wyjazdu z miasta, ze droga do Akhaltsikhe jest bardzo dobra... ruszylysmy smialo. Pierwsze kilometry w malowniczym zielonym kanionie uplywaly przyjemnie. Trzeba sie bylo jedynie skoncentrowac na omijaniu licznie spacerujacych po jezdni krow. Takie tu dziwne wypasy sa preferowane, ze krowy szwedaja sie po poboczach, podgryzaja krzaczki, wypadaja nagle z lasu i zasanawiajace jest tylko to, kto wlasciwie jest ich wlascicielem i jak potem swoje krowy odnajduje.

Po 30 kilometrach droga sie pogorszyla pokazujac nam wiecej lat, ale przeciez wiedzialysmy, ze drogi w Gruzji beda kiepskie. Pojechalysmy wiec dalej, w nasmielszych przewidywaniach nie spodziewajac sie tego co mialo nastapic. Po miejscowosci Chulo asfalt sie zupelnie skonczyl, jechalysmy jednak nadal, bo zawsze
przeciez istnieje nadzieja, ze to tylko na pewnym odcinku. Po przejechaniu strumyka babelki na oponie zdradzily, ze chyba mamy cos wbite w opone. Odbylysmy szybka narada z panami z Kamaza i Lady Nivy i wracamy 5km szutrowa droga do wioski, gdzie podobno jest wulkanizator. Pan wulkanizator i jego prawie
spelniajacy normy europejskie warsztat radza sobie szybko z zadaniem. I teraz z perpektywy tego, co potem opona przejechala, powiem tylko "Dziekujemy Panie Kaziu!!!"
koszt naprawy 0,9 Euro!

Ruszylysmy dalej, bojac sie juz duzo mniej dziurawej opony, bo podobny zestaw naprawczy, jaki Kaziu zastosowal, mamy rowniez ze soba. O naiwne istoty, o latwowierne blondynki wierzace, ze za przelecza droga sie poprawi. Trzeba bylo zawracac, nadrobic nawet 300 km, my jednak uparcie brnelysmy dalej. Zaczely sie wieksze kamienie, jeszcze wieksze dziury i w pewnym momencie, gdy juz zanikly i wioski i krowy, mialysmy wrazenie, ze jedziemy gorskim szlakiem tyle ze szerszym. Na widoki nawet nie zwracalam uwagi, bo jadac caly czas na jedynce wpatrywalam sie w kamienie, wybierajac ten skrawek drogi, na ktorym byly chociaz sladowe resztki asfaltu lub mniejsze kamyki. Po dojechaniu do grani wylonila sie dawno juz chyba opuszczona wioska i resztki sniegu, choc bylysmy tylko na 2025 m npm. 

Kilka kolejnych zakretow w dol przynioslo nowa atrakcje. 
Droge przecinala nam rzeka...ubralam wiec plastikowe worki na nogi, aby nie zalac zupelnie butow i poszlam penetrowac dno. Mocny nurt i woda do pol lydki. Nie bylo wyboru, musialysmy jechac dalej, bo o powrocie ta piekielna droga, przez ta cholerna przelecz nie bylo mowy. To byla nasza pierwsza rzeczna przeprawa, kolejna rzeka i strumyki nie zrobily juz takiego wrazenia.
Pokonalysmy ta pieronska gorska droge i po 8 godzinach, przejechawszy 170 km dotarlysmy do celu - miejsca noclegu.
Co nas nie zabilo to nas wzmocni! Oby...

...a moze nawet kiedys wybierzemy sie jeszcze motorem, a nie z plecakiem, zdobyc jakis szczyt w Alpach? kto wie, kto wie.... ;))

pierwsze wrazenia z Gruzji

Wjechalysmy na granice pokonujac szereg tuneli przy morzu, gdzie jeden pas drogi zupelnie byl zajety przez TIRy. Jak dobrze, ze nie wybralam zawodu tirowca, bo chyba szlag by mnie jasny trafil, gdybym musiala tak stac w kolejce, ktora nie wiadomo ile dni potrwa.

Nasz jednoslad natomiast plynnie przeszedl odprawe wyjazdowa turecka - ostatni celnik pogratulowal kiwajac z aprobata glowa, ze widzi dwie dziewczyny na motorze. Lepsza zabawa zaczela sie po stronie gruzinskiej. Najpierw jakis 'sympatyczny' gosc zagadywal i chcial zeby cos mu zaplacic, to on wszystko szybko zalatwi. Byl lekko urazony, ze nie jestesmy zainteresowane jego uslugami, bo on przeciez tu 'pracuje'. Munduru na sobie nie mial, wiec po prostu go zignorowalysmy. Zajechalysmy do boksu, troche przypominajacego boks do kontroli samochodow i tu zostalysmy rozdzielone. 'Szofer' zostaje z pojazdem, 'pasazir' do odprawy dla pieszych. Kolejny punkt programu to pani w okienku wklepujaca dane pojazdu do komputera. Biedaczka natrafila na trudnosc w postaci karty pojazdu po francusku. Pomagalam jak moglam i na kazde grzeczne zapytanie wynajdywalam odpowiednia linijke w dokumencie. A to numer rejestracyjny, a to numer silnika, model pojazdu itd. W tym czasie czterech mlodych celnikow robilo sobie zdjecia komorka przy motorze, a jeden nawet wcisnal sobie na glowe moj kask. Po czesci papierkowej, nadeszla kolej na zagladanie do bagazu. No coz... sprawa nie prosta, jesli wyobrazacie sobie jak misternie spakowane sa nasze kufry. Optymilizacja miejsca spowodowala, ze na celnika zgrabnie wytoczyly sie zwiniete stare skarpetki, potem matka do spania i kubki kolorowe. Dal sobie wiec szybko spokoj i kazal wjezdzac do Gruzji ;)

Inga w pieszej sekcji, bez bagazu zadnego, nie byla pewna czy ma zamiast siatek lub walizki przepuszczac kask motocyklowy przez maszyne przeswietlajaca. Nie bylo najgorzej, bo spotkalysmy sie po niedlugim czasie juz na terenie nowego kraju.
Ubezpieczenia na motocykle tu nie obowiazuja, czyli jak nam ukradna to przepadlo, a jak my w kogos wjedziemy, to szybko uciekamy.

Juz po pierwszych kilometrach nowe wrazenia, zupelnie odmienne od tych, do ktorych przywyklysmy w Turcji. Kierowcy jezdza jak chca, wiekszy wymusza droge, a busy robia ciagle manewry - raz w prawo, raz w lewo, zupelnie jakby ktos im placil za kilometry, wiec chca wiecej nakrecic. Sekunda wahania konczy sie trabieniem tego z tylu, a piesi troche w desperacji zdobywaja druga strone ulicy, na etapy. Ciekawe co to bedzie dalej, jak wyjedziemy z Batumi...hmm

Samo miasto dzieli sie na to czyste, odnowione i zielone, czyli pas przy morzu, oraz pozostala czesc. W tej bedniejszej czesci miasta widac resztki pieknych kamienic, ale zagladanie w zakamarki i bramy pozostawia raczej smutne wrazenia. Po chodnikach nie da sie chodzic, bo albo korzenie poprzeszywaly beton, albo falowe remonty na ulicach zjadly zywcem nawierzchnie. Niestety wiekszosc ulic wyglada jak po wybuchu, gdyz wszedzie rozkopali, a nigdzie nie skonczyli.
Sa tez jednak male smaczki, jak starsze panie sprzedajace naparstkami nasiona slonecznika (bardzo tu popularne), papierosy na sztuki z dziupli i alkohol prosto zza plaszcza;)

Nasz pobyt w Batumi i pierwszy wieczor w Gruzji okraszony zostal wielkim wydarzeniem. Na otwarcie pierwszego hotelu Sheraton (4 ulice od naszego) przybyl prezydent Gruzji i Turcji oraz wielu oficjeli, ktorych ochraniala ogromna ilosc policji i sluzb specjalnych. Zalapalysmy sie na wybuchowy pokaz sztucznych ogni i odglosy koncertu wieczornego, a dzisiaj rano prawie na kawke z panem Prezydentem. Prawie ;), bo jednak wybralysmy spacer po promenadzie z palmami i widok na gladka tafle Morza Czarnego.
  

niedziela, 16 maja 2010

gory wschodu na pozegnanie z Turcja

Ostatnie dni w Turcji i jutro ruszamy do Gruzji. Troche wiecej czasu niz planowane spedzilysmy w tym kraju, bo zachwyca swoja rozmaitoscia. Ciagle kusilo nas cos nastepnego, a i tak ledwo tylko uszczknelysmy z poszczegolnych regionow, pozostawiajac wiele miejsc nadal przez nas nieodkrytymi.

Na koniec towarzyszyly nam juz tylko gory. We wszelkich mozliwych formach i kolorach. Do tej pory nigdy nie widzialysmy jeszcze takiej ilosci niesamowitych i zachwycajacych gorskich pejzazy, ktore w dodatku potrafia sie totalnie zmieniac co 20-30 km. W jednej chwili jedziemy soczysta, zielona dolina, wszedzie rosna zolte kwiatki, pasa sie krowy i plyna male strumyki. Za chwile droga na przelecz zabiera nas w surowy swiat sniegu, ciemnej skaly i mrozoodpornych owiec, ktore zupelnie nie przypominaja tych widzianych w dolinach. 
Pokonywanie kolejnych zakretow przynosi niespdziewanie cieple piaskowe kolory i nagle uderzenie lata. Rozpinamy kurtki, zdejmujemy polary i jadac podziwiamy prace kobiet obrabiajacych male gorskie pola. 
Tyle juz razy wylaniajacy sie widok zza zakretu powodowal, ze az piszczalam z zachwytu.
Tyle razy obiecywalam, ze to ostatnie zdjecie, ktore robimy, a potem gwaltownie hamowalam widzac nowy perfekcyjny widoczek.

Gory wschodu zauraczaja. Nawet nas, ktore gory mamy na codzien.
Ludzie wschodu zaskakuja. Mimo, iz pozornie grozni, to zawsze machaja i pozdrawiaja. Zagaduja choc nie mowia po angielsku. Przygladaja sie obcym wnikliwie, lecz takie przeciez ich prawo. To my zagladamy do ich malych wiosek, to my staramy sie uchwycic ich codzienne zycie i zwyczaje.

Wschodnia Turcja bardzo nam sie podobala. Szkoda ze czas tak szybko plynie i trzeba ruszac dalej...

czwartek, 13 maja 2010

wschodnia Turcja i Nemrut

Kolejnym miejscem, jakie chcialysmy zobaczyc byl Nemrut. Pasowal on do naszego kierunku jazdy, czyli na wschod od Kapadocji. Wlasciwie to planujemy z dnia na dzien, wiec jesli ktos nas teraz zapyta 'i co dalej' to bedziemy w przyslowiowej kropce, gdyz na prawde nie wiemy.

Cala droga (420 km) od Goreme, przez Kayseri, az do Malatya byla niesamowicie widokowa. Pokonywala kilka przeleczy i wila sie dwupasmowym chropowatym asfaltem pomiedzy dziewiczymi gorami. Miasteczek jak na lekarstwo, tylko kilka samochodow ciezarowych jadacych razem z nami. My je wyprzedzalysmy pod gorke, a potem znowu one nas, gdy stawalysmy na poboczu robic zdjecie. Towarzyszyly nam rowniez tyczki sniezne, solidnie zamontowane wzdloz calej drogi, co swiadczy o tym, ze caly czas jechalysmy na duzej wysokosci. Zupelnie niespodziewanie natknelysmy sie na dwoch Anglikow, ktorzy wyruszyli z Londynu i jada rowerami do Indii. Po zakonczeniu rozmowy, gdy dodalysmy gazu podjezdzajac pod gore, poczulysmy sie baaaardzo malutkie...

Knajpek po drodze bylo nie wiele, ale goscinnosc Turkow sprawia, ze nie mozna narzekac na brak okazji do wypicia herbaty. Na jednej ze stacji benzynowych, podczas tankowania podszedl do nas starszy pan i swoim dawno nieodkurzanym angielskim rozpoczal rozmowe. Okazalo sie, ze byl w 90tym roku w Polsce i nawet jeszcze pamietal nazwe hotelu Forum w Warszawie, gdzie sie zatrzymywal. Jeszcze dobrze nie skonczylam tankowac paliwa, a zleciala sie chmara pozostalych panow ze stacji. W naszych rekach znalazly sie natychmiast szklaneczki z herbata :)
Ciekawy dzien zakonczyl sie noclegiem u Ahmeta w miejscowosci Malatya. Znalazlysmy go na portalu CouchSurfing na ktorym jestemy zarejestrowane, wiec szybko wprosilysmy sie na dwa darmowe noclegi ;)
Stad byla juz dobra baza wypadowa do szczytu Nemrut Dagi. Slawny we wschodniej czesci kraju szczyt, gdzie w I wieku p.n.e.zbudowany zostal grobowiec krola Mezopotamii. Na wysokosci 2150 m wznosi sie 50-cio metrowy kopiec usypany z drobnych kamieni, a na tarasach po obydwu stronach siedza 8 metrowe kamienne postacie wygladajace wschodu i zachodu slonca. Glowy pospadaly podczas trzesienia ziemi i teraz stoja ponizej swoich korpusow. Miejsce podobno najbardziej magiczne wlasnie o wschodzie i zachodzie, my jednak wybralysmy sie w ciagu dnia i dlatego bylysmy tam zuplnie same. Panorama 360 stopni i zachwycajaca dzikosc gor wokol oszalamiaja.

Jedynym minusem jest dojazd, gdyz od strony polnocnej poszerzaja droge dojazdowa. Jedna trzecia trasy jedzie sie po kamieniach i pyle, a gdy jest juz asfalt to wymusza slamom pomiedzy dziurami . Niecale 100 km dojazdu z Malatya pokonywalysmy grubo ponad 3 godziny. Wrocilysmy totalnie wykonczone, a nadmienie ze to mial byc dzien odpoczynku... bylo jednak warto !
 
Na koniec, w ramach uzupelniania relacji z wycieczki do Nemrut Dagi, zamieszczamy 3 filmiki:

wtorek, 11 maja 2010

erotyczna Kapadocja

Nie wiem jak sie moze nie kojarzyc, bo mimo iz staram sie z calych sil nie puszczac wodzy fantazji, to wokol wszystkie ksztalty sa falliczne...

Pojechalysmy na objazdowa wycieczke, a wszedzie kopczyki, maczugi, szpiczascie sterczace skaly i .... !

Nawet same nazwy przekonywuja, tych o skromniejszej wyobrazni, zapraszajac na spacer do 'Love valley'. Inne miejsce lokalni nazwali 'skalami grzybkami' ale zobaczcie sami, ja nie do konca jestem przekonana... choc moze sie nie znam ;)

Przesadzilabym oczywiscie sprowadzajac erotycznosc Kapadocji wylacznie do ksztaltow. Jest ona tak magiczna i urzekajaca, ze az czuje sie cos wyjatkowego we wdychanym tutaj powietrzu.

Mialysmy zostac 2 dni, dzisiaj juz bedzie czwarta noc...


Mieszkamy w Goreme, ktore stanowi chyba najlepszy kompromis pomiedzy byciem w sercu Kapadocji i odnalezieniem oazy spokoju. Miasteczko ma tylko 2 tysiace mieszkancow, ale wiele pensjonatow i malych hotelikow, ktore pod zabudowe wykorzystuja jamy i jaskinie wydrazone wiele wiekow temu w skalach. 

Chodzimy na spacery, rozmawiamy z mieszkancami popijajac jedyne tureckie piwo Efes oraz korzystamy z przedsezonowej jeszcze ciszy i spokoju. Obok Turkow oferujacych wycieczki, loty balonem, prowadzacych sklepiki, restauracje i pensjonaty, widzimy rowniez starsze pokolenie nadal zyjace zgodnie z obowiazujacymi tradycjami. Zdjec nie mozemy niestety robic, bo kolorowo ubrane panie zaraz chowaja twarze za chustkami i machaja rekami na znak protestu. Zastanawiamy sie czasem, jak ci skromnie zyjacy ludzie, ktorzy sa tu przeciez od zawsze, patrza na nas 'turystow' zagladajacych do kazdej dziury i robiacych zdjecia na kazdym kroku. Ale moze i oni sobie chwala obecnosc 'obcych', bo dzieki temu sprzedadza wiecej pomidorow i ziemniakow do okolicznych restauracji?

Jest nam tu tak dobrze, ze zupelnie jakos nie myslimy o wyjezdzie. Mamy tu juz kilku znajomych, stalego pana w sklepiku, a nawet PSA ! No wlasnie, o tym wam jeszcze nie donosilysmy. W dniu przyjazdu pod naszym pokojem pojawila sie suczka. Na moja skromna znajomosc ras, cos bardzo zblizonego do jamnika  ale z dluzszymi nogami. Zamerdala ogonkiem, siadla przy drzwiach, a gdy ja chwile poglaskalam, to juz byla cala nasza. Hela (bo tak ja ochrzcilysmy) nie odstapila nas juz nawet  na krok. Gdy idziemy do miasteczka na kolacje, to paraduje dumnie z nami. Gdy bylysmy zwiedzac Open Air Museum, przeszla cala droge z nami, a nastepnie nieoplaciwszy biletu wstepu przeslizgnela sie pod bramkami i zadowolona towarzyszyla nam w kazdym kosciele. Ludzie do niej cmokali, robili nam zdjecia i usmiechali sie zyczliwie mowiac, ze pociesznego mamy psa.
No i powiedzcie sami, co mamy teraz zrobic?!? Zostac w Kapadocji na stale czy szukac malej przyczepki do naszego motoru ?

niedziela, 9 maja 2010

truskawkowo-bananowe wybrzeze

Z Pamukkale ruszylysmy w kierunku morza, a dokladnie poludniowego wybrzeza i oslawionej Antalya.
Przejazd przez gory byl bardzo ladny. Turcy buduja drogi z wielkim rozmachem, zupelnie jakos nie przejmujac sie faktem, ze asfalt moze sie "topic" przy wielkich upalach. No ale tutaj jakos sie wcale nie "topi" i koleiny nie powstaja, a przeciez temperatury notuja "nieco" wyzsze od naszych. Hmm...ciekawe...
Jechalysmy w wiekszosci dwupasmowa droga, czasami pojawialy sie odcinki robot i objazdow, tak wiec po dojechaniu do morza zapylone bylysmy na bialo-kremowo
Antatalya, jest podobno bardzo ladna, ale dla nas zdecydowanie za duza. Plaze z ktorych tak slynie na calym swiecie nie znajduja sie w samym miescie, tylko dopiero jakies 60 km w kierunku wschodnim. Tu rusza ogromny przemysl turystyczny. Jedno miasteczko sie konczy, a juz zaczynaja sie hotele drugiego. Wszystkie oczywiscie pieciogwiazdkowe, wiec jesli ktos wam sprzedaje pakiet wakacyjny z hotelem 3-gwiazdkowym, to odmawiajcie od razu, bo to oznacza najtanszy hotel na wybrzezu;)
Niekonczace sie plaze i masowa turystyka ciagna sie pomiedzy Side a Alanya. Dalej juz tylko pojedyncze turystyczne miasteczka i kilometry wybrzeza zupelnie bez dostepu do morza. Tu droga wspina sie serpentynami i opada, a widoki zapieraja dech w piersi.
 
Na poboczach pojawiaja sie stragany z bananami i truskawkami, ale dopiero za jakis czas zrozumialysmy dlaczego. Kazdy dostepny teren pokryty jest szklarniami, ogromnymi konstrukcjami na drzewka bananowcow i niekonczacymi sie tunelami, w ktorych uprawia sie truskawki. Banany moze nie unijne, bo troche krotkie i nie spelniajace europejskich norm, ale zapewniamy ze slodkie i smakowite!
  
Nareszcie udaje nam sie znalezc camping i mozemy przewietrzyc dlugo nierozkladany namiot. Sadzilysmy, ze skoro w Turcji jest tak cieplo, to pola campingowe bedzie mozna znalezc na kazdym kroku. A tu nie dosc, ze ich brak, to na dodatek czesto kosztuja tyle, co pokoj w hostelu. No tak, ktos musi przeciez wypelniac te setki tysiecy hoteli nad morzem! Nie przewiduje sie wiec turystek pojawiajacych sie spontanicznie, z wlasnym namiotem. Myslimy powaznie nad odeslaniem namiotu i karimat do domu, bo nie ma powodu, aby im robic darmowa wycieczke;)