środa, 23 czerwca 2010

META !

Jestesmy w Krakowie !!
Po przejechaniu 11 750 km dotarlysmy szczesliwie do celu naszej podrozy.

Nie obylo sie bez fanfarow i balonikow, zorganizowanych przez komitet powitalny w skladzie: mama Ewa, tata Misiek, ciocia Basia, wujek Marek i oczywiscie sasiad Mehlem :))
Szczesliwe zakladamy na dwa tygodnie oboz w hostelu na Halczyna, ktory nie dosc ze slynie z najsmaczniejszych domowych posilkow, to w dodatku jest jedynym darmowym na jaki udalo nam sie trafic na naszej trasie ;)


[Urzad]
W tym miejscu chcialam bardzo podziekowac mojej sasiadce z tylnego siodelka, za to ze zgodzila sie przez 12 000 km patrzec na taki  oto obrazek...
[Inga]
a ja dziekuje "Najlepszemu Kierowcy-Rajdowcy" za bezpieczne wozenie nas przez 10 tygodni po bezdrozach!  

[Urzad & Inga]
Wszystkim tym, ktorzy nam wiernie kibicowali i sledzili nasze poczynania zza swoich biurek i komputerow, klaniamy sie nisko. Dzieki Wam i waszym przesympatycznym mailom lub komentarzom, mamy podwojna motywacje by kontynuaowac pisanie bloga w drugiej czesci podrozy.
Na wyprawe do Azji poludniowo-wschodniej zapraszamy od 10tego lipca ;)

poniedziałek, 21 czerwca 2010

ostatni przystanek - Lwow

Jestesmy tak blisko od Krakowa, ze chec dotarcia do domu zrobila sie ogromna. Nagle zaczelysmy mocno tesknic za wanna, domowym obiadem, spotkaniem ze znajomymi, a przede wszystkim wlasnym katem na dluzej niz dwie noce. Dopoki mialysmy kolejne kraje i cele przed soba, podroznicza ciekawosc pchala nas naprzod. Z ekscytacja czekalysmy na nowe miejsca i kraje. 

Ukraina zreszta, choc ciekawa, to nie jest juz na tyle egzotyczna aby mozna sie bylo nia zachlystnac. Ludzie i miasteczka nie sa dla nas wielka atrakcja, ani my juz nie stanowimy dla nich ciekawego zjawiska. Nikt nie pozdrawia na drodze, nie pyta skad i dokad jedziemy. Babcie na straganach wygladaja tak samo, jak te w Polsce, a krajobrazy rowniez przypominaja nasze. 
Jedynie ilosc pompatycznych monumentow przy drogach i cudowne blekitne domki w wioskach przypominaja, ze jestesmy na Ukrainie.

Po opuszczeniu Krymu wlaczyl nam sie w glowach 'azymut na dom', wiec ostatnim miejscem w jakim sie zatrzymujemy jest Lwow.
Panujaca tu atmosfera bardzo przypomina nasza krakowsko-wroclawska. Waskie kolorowe kamieniczki wokol Rynku, z dominujacym Ratuszen na srodku. Kawiarnie, jedna za druga i poustawiane wiklinowe ogrodki. Kosciolow maja chyba jeszcze wiecej, niemal na kazdym rogu. Nawet precelki lwowskie probowalysmy, a sprzedawczyni zachwalala, ze takie smaczne, jak w Krakowie.

Centrum piekne, kolorowe i zadbane. Boczne ulice, jak to zwykle w miastach bywa, mocno zapyziale i smierdzace. Ciekawostka sa ulice wokol rynku, wszystkie z kostki brukowej. Wjazd do Lwowa momentami odbywal sie na pierwszym biegu, a szybsza jazda grozila oberwaniem kufrow na nierownosciach. Teraz cale szczesliwe zaparkowalysmy motocykl na hostelowym podworku. Mieszkamy w samym centrum,wiec wszedzie chodzimy na piechote ;)

Jeszcze jeden wieczor, jedna noc i jutro rano ruszamy do Krakowa :))))

sobota, 19 czerwca 2010

Milicyjny patrol

Zjezdzilysmy Rumunie, Bulgarie, Turcje i nigdzie nas nie zaczepiali. Kontrolowali swoich, a na turystow nie zwracali uwagi. W Gruzji, Armeni, Azerbejdzanie machali sympatycznie, zagadywali o motocykl i pytali czy wszystko w porzadku. Panowie Policjanci byli przez caly ten czas milym doswiadczeniem i zupelnie juz przestalysmy sie spodziewac problemow.
 
Jestesmy jednak na Ukrainie i tu patrol milicyjny rzadzi sie innymi prawami. Motto jakie im przyswieca to 'kierowco! zlapiemy cie na wykroczeniu i chetnie wezmiemy lapowke zamiast mandatu' Na drogach rozgrywa sie doslowne polowanie. Gdzie tylko ciagla linia, ograniczenie, znak stop... spodziewamy sie patrolu. A gdy juz patrol miniemy, to okazuje sie, ze to kolejna pulapka ukrainskiej Milicji, bo za 500 m stoi druga ekipa lowcow. W ten sposob wylapuja tych, co po minieciu patrolu klada noge na gaz lub decyduja sie nareszcie wyminac dymiaca ciezarowke.
Sidla przynosza owocny plon, wnioskujac po ilosci zatrzymywanych samochodow.

Solidarnosc kierowcow przeciw nagonce jest godna podziwu. Mrugaja swiatlami ostrzegajac nadjezdzajace ofiary, narazajac sie przy tym na klopoty, gdy drugi posterunek ich zobaczy. Machaja rekami, aby nadjezdzajacy z naprzeciwka nie wpadli w sidla.
Mimo to, jednak wielu wpada. Nie da sie czasem jechac prosta droga za traktorem 30 km/h, bo ktos sobie wymyslil, aby wlasnie tu wykorzystac nadmiar farby i wymalowac wielokilometrowa ciagla linie.

Ja tez nie dalam rady, wlasciwie to wielokrotnie nie wytrzymalam i wymijalam rolnicze przeszkody. Znak 'stop' tez zignorowalam, gdyz wydawal sie niestosowny. Mamy wiec juz cztery zatrzymania na koncie, a dopiero pol drogi za nami ;) Zapytacie ile nas te 'nieoficjalne mandaty' kosztowaly?

Hehehe... nam sprytu tez nie brakuje i mamy swoj sposob na Milicje ukrainska.
Blachy na motorze sa szwajcarskie, moje prawo jazdy tez... wiec udajemy, ze slowa po rosyjsku nie rozumiemy.
Zaslonilam tabliczke 'Urzad' gdzie jest flaga i znaczek PL, i jak nas zatrzymuja witam sie grzecznie angielskim 'goodmorning' a potem i dluzsze, bardziej skomplikowane zdanie zarzucam. Niektorzy wycofuja sie szybko, inni prubuja nieco dluzej, ale jak na razie skutecznosc mamy 100% .
Najtrudniej jest tylko udawac, ze sie ich nie rozumie, bo czasem odpowiedzi po rosyjsku/polsku same sie cisna na usta.

Zobaczymy jak nasze statystyki beda wygladac dalej, bo nie ma watpliwosci, ze to jeszcze nie koniec starcia ;)

czwartek, 17 czerwca 2010

lodzie podwodne

Koniec plazowania, kontynuujemy nasza podroz. Dzis postanowilysmy zajrzec do muzeum floty czarnomorskiej w Balaklawie, 12 km od Sewastopola.

W połowie lat 60-tych, na rozkaz Stalina, w związku z wydarzeniem w Hiroshimie i Nagasaki wykuto w skalach zatoki w Balaklawie sztolnie, w ktorej miescila sie fabryka lodzi podwodnych. Roboty ziemne odbywaly sie wylacznie w nocy. Dostep do bazy mieli tylko pracownicy i wojskowi. Miasto przez kilkadziesiat lat bylo obszarem zamknietym i nieistniejacym na mapie, w ktorym ludzie zyli, jak w wiezieniu. Nie mieli zadnego kontaktu ze swiatem zewnetrznym. Za to niczego im nie brakowalo. W lokalnych sklepach mogli kupic to, czego inni Rosjanie nie widywali nigdy. Przyjazd do miasteczka wymagal specjalnego pozwolenia, przepustki. Byla to chyba, jedna z najplilniej strzezonych tajemnic ZSRR.
Az do lat 90 teren byl niedostepny dla zwyklych ludzi. Baze zaczeto likwidowac w 1992 roku a w 1995 wywieziono ostatnia lodz. W 2003 roku utworzono w tym miejscu muzeum.  Obecnie mozna obejrzec miejsca, gdzie naprawiano łodzie, gdzie skladowano torpedy oraz przespacerowac sie tunelami z drzwiami grubosci pol metra. W niektorych miejscach konstrukcje przykrywa okolo 250m warstwa skal.
Zastosowane zabezpieczenia mialy chronic przed ewentualnym atakiem. Na końcu zatoki znajduje się brama wylotowa. Wejscia i wyjscia bazy byly przykryte siatka maskujaca. Okrety wplywaly i wyplywaly zawsze pod woda. Najprawdopodobniej nigdy nie było wiadomo, ile dokladnie jest ich na terenie bazy.
Miejsce robi ogromne wrazenie, a zwlaszcza fakt, ze cale przedsiewziecie okryte bylo tajemnica przez ponad 30 lat!!! 

Dzisiaj zatoka pelni rolę przystani dla jachtów i łódek. Turysci chetnie odwiedzaja to miejsce, ze wzg na muzeum, jak i na piekne okoliczne plaze.
My "chwilowo" slonca i plaz mamy dosc, wiec jedziemy dalej...w kierunku domu :))

środa, 16 czerwca 2010

10 000 km

Mijajac miejscowosc Yalta na Krymie nasz licznik przekrecil sie na 10 000 km, liczone od momentu wyjazdu z Genewy. Dodatkowo wlasnie mija dwa miesiace naszej wloczegi wokol Morza Czarnego. Postanowilysmy wiec jakos uczcic ten dzien i znalazlysmy apartament z wybornym balkonem wychodzacym na morze.
 Swoja droga perelka ten apartament, nawet reczniki zwiniete na nas czekaly w dwa labadki ... hmmm , a moze to raczej romantyczne serce na lozu mialo byc?

Jest tak upalna pogoda, ze nawet nie chce sie nam isc nad morze, wiec siedzimy wiekszosc czasu na miekkich fotelach i obserwujemy z balkonu co sie dzieje w zatoce i miasteczku.
Jak tempetatura nie spadnie, to chyba nigdy nie odwazymy sie podjac dalszej jazdy i pozostaniemy tu, na tym balkonie do konca lata. Choc z drugiej strony czas juz wracac do Polski, bo im blizej lipca, tym bedzie tu gorecej, a jazda na motocyklu zrobi sie nie do zniesienia. Krym zdecydowanie polecamy, ale pod koniec maja lub sam poczatek czerwca, chyba ze ktos planuje wakacje pod haslem 'wielkiego wypacania'. W takim wypadku lipiec i sierpien beda idealne. Dla nas juz teraz, wyjscie rano po bulki do sklepu konczy sie prysznicem, a trase pokonujemy przeskakujac z jednego cienia w drugi.

Koncze wiec, bo kolacja na balkonie juz gotowa, a potem pewnie prysznic zalicze jeden lub dwa ;)

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Krym - turystyczny raj

Brawo, brawo, brawo!
Tu Ukraina spisala sie na piatke i to z plusem. Majac piekny i sloneczny przez 300 dni w roku kawalek wybrzeza, zrobili z niego turystyczny raj. Wykorzystali, jak tylko mozna najlepiej, to co zaoferowala im natura, a nawet poszli o krok dalej reaktywujac zapomniane juz u nas gadzety czasow komuny.

Wszedzie mozna wykupic wycieczki po okolicznych arakcjach przyrodniczo-kulturalnych, ktore z latwoscia zapelnia dwutygodniowy pobyt. Statki i motorowki czekaja w portach gotowe do odplyniecia w kazdej chwili. Skutery wodne z gomowymi oponami z tylu czekaja na chetnych wrazen. Deski surfingowe, kajty, paralotnie, spadachrony ciagniete za motorowka, wszystko kusi w goracy dzien. Mozna chodzic po gorach, przemierzac kaniony, odkrywac lokalne wodospady, a potem w drodze powrotnej, zagladnac do jednej z wielu winnic na degustacje win. Mozna zwiedzac cerkwie i zameczki ulokowane w najbardziej widokowych miejscach, jechac gondolka na szczyt gory, potem konno przez lasy i pola, na koniec wykapac sie w morzu o zachodzie slonca.
No i plaza, oczywiscie plaza! Tlumy udaja sie co rano zajac najdogodniejsze miejsce w piachu.
Ciagna cale rodziny, po drodze kupujac wate cukrowa, ukrainskie smazone pierogi i koniecznie piwo w 2l plastikowych butlach, gdyz na sloncu goraco i pragnienie ogromne. Wieczorem dziesiatki restauracji i barow czekaja na glodnych wczasowiczow. Mozna sprawdzic sie na strzelnicy lub lepiej mierzac sile ciosu na bokserskim worku z automatu. Dzieci szaleja na dmuchanych zamkach, samochodzikach na deptaku, lodeczkach plywajacych po mini basenie. Atrakcji nie brakuje, to pewne. Moznaby wymieniac bez konca...

Nad wszystkim kroluja suszone ryby, sprzedawane jako ulubiona zakaska do piwa. Taki przysmak w wielu rodzajach i rozmiarach bija na lopatki nasze ulubione orzeszki czy chipsy.

Na koniec hit atrakcja. Nas powalilo na kolana!!
Kto nie byl w dziecinstwie w delfinarium niech to nadrobi w doroslych latach! My tak wlasnie zrobilysmy i zapewniam, ze bawilysmy sie dziesiec razy lepiej o tych wszystkich dzieciakow. Osobiscie piszczalam z uciechy najglosniej z calej publiki. Pelne fascynacji wystepami delfinow i fok, zalaczamy wam material zdjeciowy i .... nawet filmiki ;)



Filmik 1
Filmik 2

piątek, 11 czerwca 2010

z Gruzji na Krym

No to jestesmy na promie o wdziecznej nazwie "gieroj szypki". Zostalysmy zakwaterowane w kajucie 4-osobowej, a naszymi wspoltowarzyszkami rejsu sa pani Gruzinka i jej biala kotka. Kajuta zaskoczyla nas swoim standardem, czysto i  wygodnie, lozka pietrowe, stolik - dosc sporo miejsca. Lazienka tez ok, duzo gorsze, mialysmy watpliwa przyjemnosc ogladac, no i nielimitowana ilosc cieplej wody - wow, to juz jest luksus! Jak sie okazalo p.Gruzinke wpuszczono na prom dnia poprzedniego, wiec spedzila na nim juz 24 godz nic nie robiac, fajniutko. Czynnosici umozliwiajace odbicie promu trwaja jakies 2 godz. Oprocz naszego motocykla w luku bagazowym znajduja sie jeszcze dwa tiry i samochod osobowy audi A8. Jak sie dowiadujemy, na Ukraine wraca raczej pusty, za to do Gruzji prawie pelny.

Wreszcie szanowna komisja podejmuje decyzje o wyplyniciu. Oddychamy z ulga, tzn ze za jakies 24 godz bedziemy po drugiej stronie Morza Czarnego. Jako ze jest to prom towarowy, za wiele nie ma na nim rozrywek dla pasazerow. Wlasciwie to zadnych. Czas odmierzaja posilki.

Pierwszy posilek milo nas zaskakuje, obiad skladajacy sie z dwoch dan, deser, no i kompot. Rewelacja, cale wieki juz takiego zestawu nie jadlysmy. 

Dodatkwo trzeba pochwalic panie kucharki, ze gotuja bardzo dobrze. Najadamy sie ogromnie. Czas mija leniwie, lezakujemy, gramy w karty, gawedzimy spacerujac po pokladzie. Czas na herbate, czyli mozna dostac goraca wode, cytryne i cukier. Kubek i herbate nalezy miec na wlasnym wyposazeniu. 

Potem znowu karty, spacery, lezakowanie, pogaduchy. Nastepnie kolacja, nie mniej obfita niz obiad, zupa (z obiadu), drugie danie i znowu kompot. Sniadanie wydawane jest o wczesnej godzinie, wiec wieczorem nie marudzimy zbyt dlugo i wczesnie sie kladziemy spac.


 Lozka zaskakujace wygodne, a morze spokojne, wiec kolysanie nie zaklucilo nam spokojnego snu.
Kolejny dzien wita nas informacja, ze na Krym doplyniemy, ale nie dzisiaj, tylko jutro. I tego mozna sie bylo sodziewac patrzac na predkosc z jaka plyniemy. Jest to albo min predkosc, albo tylko sila rozpedu. Najwazniejsze, ze w ogole plyniemy.
A, jest jeszcze salka tv, ktora od poczatku rejsu okupuje kierowca audi, ogladajac non-stop jakis serial z dvd. Po kilku wizytach w tym pokoiku, Urzad staje sie wielka fanka rzeczonego serialu:)
Podszlifowany w podrozy rosyjski pozwala jej rowniez na konwersacje z kierowcami tirow, ktorzy wskazuja intersujace rzeczy na Krymie, opowiadaja o stanie drog itd.

Kolejny dzien mija liniwie, choc szczerze mowiac zaczynymy sie troche nudzic. Bo ilez mozna nic nie robic?! Wieczorem prom znacznie zwieksza swoja predkosc, sa  wiec szanse ze dnia nastepnego doplyniemu do Krymu. Wczesnym rankiem budza nas odglosy zrzucanej kotwicy. Doplynelismy, ale czekamy przed wejsciem do portu. Po jakichs dwoch godzi wielkie poruszenie, wplywamy do Kerch. Sniadanie wydawane jest w ogromnym pospiechu. Potem na promie odbywa sie wielkie sprzatanie. Pasazerowie zwarci i gotowi czekaja na celnikow. Panowie zjawiaja sie w trzech turach, zadaja standardowe pytania i odchodza. Po kolejnych dwoch godzinach dostajemy pozwolenie na zejscie do motoru. Czekamy juz tylko na pana od dezynfelcji kol?! Po jakims czasie zjawia sie rzeczony pan dzierzac w rekach jakas dziwna maszyne. Niesety z dezynfekcji nici, maszyna odmawia wspolpracy.
Wypuszczaja nas z promu. Musimy jeszcze tylko uiscic oplate portowa w niedalkiej "bialej budce" i witaj Ukraino. Z poranka zrobilo sie juz poludnie, stoimy w sloncu i czekamy i czekamy, czekamy...po kilkudziesieciu minutach mamy serdecznie dosc. Wreszcie zjawia sie "agent" i informuje nas, ze powinnysmy zaplacic 24 euro. Nasze zdziwienie nie ma granic, przeciez tiry placa po ok. 10. Prosimy wiec o wyjasnienie i oficjalny cennik, za co i dlaczego tak duzo. Koles zupelnie ignoruje nasze pytania. Stwierdza, ze albo zaplacimy, albo nie wyjedziemy z portu. Jego arogancja jest obrzydliwa. Oburzony naszymi pytaniami odchodzi. 
Czekamy na rozwoj wydarzen, ale nic sie nie dzieje. Podjezdzamy wiec do bramy blokujac wyjazd z portu i czekamy. Kilka przechodzacych osob pyta co i dlaczego...tlumaczymy i nadal czekamy. Zar leje sie z nieba, kolejne minuty mijaja, a my nadal przed brama. Postanawiamy poszukac jakiegos dyrektora, kapitana i wtedy... otrzymujemy informacje, ze mozemy jechac. Brama sie otwiera w idealnym momencie, nasz "sympatyczny agent" wlasnie pojawil sie na horyzoncie. Z usmiechami satysfakcji, na jego oczach, opuszczmy teren portu bez wnoszenia jakielkowiek oplaty.

Jedziemy w kierunku miejscowosci Sudak, bo tam zaplanowalysmy pierwszy nocleg. Zar leje sie z nieba, jest straaaaaaaaaasznie goraco! Tym bardziej, ze mamy na sobie stroje motocyklowe. Dwa razy zatrzymuje nas policja (a moze tu nadal jest milicja?). Zaczynaja rozowe po rosyjsku, my odpowiadamy po angielsku i na tym sie nasze spotkania koncza. Swietna strategie sobie wymyslilysmy;)
Po 150 km, docieramy na miejsce, gdzie znajdujemy sympatyczna kwaterke niedaleko morza ....uff :))

środa, 9 czerwca 2010

powrot z Kaukazu

Zjezdzilysmy ile sie dalo, na prawo i lewo, na polnoc i poludnie. Latwo moznaby tu spedzic jeszcze wiecej czasu, ale dalsze plany tez mamy, wiec czas ruszac dalej. A to oznacza powrot z Kaukazu w kierunku Polski.
Ta kwestia stanowila wlasnie najwieksza niewiadoma, bo nie do konca bylo jasne, jak przyjdzie nam wracac.

Na wjazd do Rosji z Azerbejdzanu swiadomie sie nie zdecydowalysmy. Jakos Dagestan i bliskosc Czeczeni troche odstraszaly, choc zapewne by sie okazalo, ze jest spokojnie, bezpiecznie i sympatycznie. Podjelysmy jednak decyzje, ze  ta opcje odrzucamy.

Kolejna, choc nikla, szansa przekroczenia pasma Kaukazu i wjechania do Rosji, to droga przez Kazbegi, czyli tzw."Military Highway". Wybieralysmy sie tam niezaleznie od kwestii granicy, wiec warto bylo sprobowac szczescia. Mimo, ze juz wczesniej mowiono nam iz granica nie jest otwarta dla turystow, postanowilysmy sie wybrac i sprobowac strategii "na blondynke". Zajechalysmy dziarsko, po 11km dziurawego asfaltu, jaki prowadzi od wioski Kazbegi w kierunku polnocnym, prosto pod gruzinsko-rosyjska granice. Z usmiechem na ustach wyciagnelysmy polskie paszporty, dumne, ze mamy wize do Rosji i nawet troche zmylilysmy ta pewnoscia granicznika. Sprawdzil paszporty i juz wydawalo nam sie, ze nacisnie przycisk podnoszacy szlaban... on jednak zadzwonil pytac kolegow.
I tu przybrany usmiech szybko musial uciec z naszych ust, gdy dowiedzialysmy sie tego, co juz wczesniej wiedzialysmy. Nie wjedziemy do Rosji. Ze szklacymi sie oczami prosilam pana od szlabanu, ze moze daloby sie porozmawiac z dyrektorem tej placowki, moze udaloby sie jakis wyjatek zrobic, moze dwie dziewczyny na motorze z waznymi wizami moglyby jakos wjechac do tego cudnego kraju. Bo przeciez my 'w polszy' tez kiedys bylismy w bloku, to moze ze wzgledu na dawne czasy? I niech nas "ratunku!" nie odsylaja z granicy znowu ta droga szutrowa przez przelecz.
Nic nie pomoglo, w Rosji nas nie chcieli. Pewnie jeszcze nie sa gotowi na te masy ciekawych turystow zalewajacych ich pilnie strzezony kraj.
Zrobilysmy wiec sobie jeszcze zdjecie na pamiatke, z Rosja na koncu wawozu, a potem ruszylysmy, przez gory, w kierunku Morza Czarnego.

Isniala mozliwosc aplikowania o wize do Abhazji, a nastepnie wjechania z Abhazji do Rosji. Mialo to potrwac jakies 5 dni i z tego co sie dowiadywalysmy, moze to byc ciekawa opcja powrotu do Polski. W druga strone, jadac z Polski, nie da sie takiego manewru wykonac, gdyz Gruzini nie wpuszczaja do siebie, uwazajac teren Abhazji za zakazany.
Zlozylysmy juz nawet mailowo wnioski o wize, ale w porcie w Poti okazalo sie ze kolejnego dnia bedzie plynal prom na Krym. Pomyslalysmy, ze zaoszczedzimy troche czasu, wysiedzianych na siodelku kilometrow, no w ogole to olewamy ruskow, bo jak nie chca aby do nich przyjezdzac, to nie.

Skusilysmy sie wiec na prom... i tu sie dopiero przygoda rozpoczela ;)
O ktorej prom bedzie plynal? ... 'ja nie znaju, przyjedzcie diewuszki zawtra utram'
Przyjechalysmy zwarte i gotowe... 'budiet zawtra, siewodnia prijdiot do portu'
No to czy mozemy bilety kupic i ile kosztuja?... 'ja nie znaju, przyjdzcie i czwartej'
Przyszlysmy i slyszymy... 'problem budiet z motocyklem, tam oni w porcie chatieli celnyje dokumienty'
Poszlysmy do kapitanatu, cos tam nazalatwialysmy, pan zadzwonil w kilka miejsc i po godzinie sprawa wygladala na zalatwiona. Zaplacilysmy za czesc biletu, dowiadujac sie przy okazji, ze mamy sie stawic pod agencja posrednictwa o godzinie 10-tej kolejnego dnia. Spakowane juz po raz drugi, zjawilysmy sie w pelnej gotowosci do opuszczenia Gruzji.

Jeszcze poranna kawa w barze obok biura oraz bulka z jogurtem ze spozywczego na rogu i juz mozemy ruszac. Tak sadzilysmy, zanim zaczely sie dopiero wlasciwe komplikacje. Posrednik ukrainskich promow powiadomil nas, ze kapitanat chce od nich jakies pismo, za ktore oni potem beda musieli zaplacic, wiec oni tego pisma nie napisza, i ze wlasciwie to musimy plynac innym promrm. Z Batumi a nie Poti i nie do Kerch tylko do Odessy, i nie dzisiaj tylko jutro. Zagotowalam sie i rece mi opadly w tym samym momencie.
Poszlysmy ponownie prosic o pomoc w Kapitanacie portu. Ten sam pan co dnia poprzedniego, kolejne telefony, podniesione glosy, jakies zawiklane problemy wyjasniane po gruzinsku... moze i lepiej, ze nic z tego nie rozumialysmy. Siedzialysmy tylko cicho jak trusie, starajac sie wygladac jednoczesie sympatycznie i zatroskanie.
Zawiklany przypadek formalno-celny zakonczyl przelozony naszego "opiekuna"rozmawiajac przez dwa telefony rownoczesnie. Do jednego powiedzial, ze maja tu dwie turystki motocyklistki i to kwestia prestizowa, a do drugiego mocno zdenerwowanym glosem, iz dzwoni tylko raz i lepiej, by nie musial dzwonic wiecej. W 5 minut zjawil sie nadasany agent ukrainskich promow i poslawszy nam klasyczny "wzrok bazyliszka", dopelnil reszty formalnosci.
Wjezdzamy na towarowy prom i bardzo sie cieszymy, ze jednak wyplywamy, i choc nie wiemy jak dlugo to potrwa, to nikt nas juz nie wyrzuci z pokladu!

sobota, 5 czerwca 2010

Kazbegi

Wlasciwie to nie mamy co pisac, bo siedzimy na koncu swiata w mini raju, ktory nazywa sie Kazbegi i po prostu wypoczywamy. Aby tu dotrzec trzeba pojechac dolina, na polnoc, w gory i pokonac kamienisto-szutrowy odcinek przez przelecz. Do granicy z Rosja jest doslownie 11 km, wiec w tej wiosce mozna powiedziec konczy sie juz Gruzja.
Z dlugiego balkonu, na ktorym wypoczywamy, podziwiamy panorame, od lewej do prawej, czterotysiecznych gor. Siedzimy tak i patrzymy. Patrzymy i pijemy kawe. Czytamy i zerkamy na widok. Popijamy piwko obserwujac, jak zachodzace slonce przesuwa sie po gorze.
Wioska wyglada z gory dokladnie tak:
Zdjecie zrobilysmy ze szczytu, gdzie znajduje sie najczesciej fotografowany kosciol w Gruzji, Tsmida. Jednego dnia postanowilysmy oposcic nasze stanowisko na balkonie i wydrapac sie w kierunku tego symbolicznego miejsca, tym bardziej ze blekitne niebo zapowiadalo niesamowite widoki na gore Kazbeg (5033 m). Wysilek podejscia zrekompensowaly niesamowiete widoki na szczycie!

Jest tak pieknie i tak spokojnie, ze nie chce sie jechac dalej. Na dodatek karmia nas smakowitym gruzinskim jedzeniem domowym, trudno wiec bedzie podjac decyzje o opuszczeniu tego miejsca.
Na razie wiec nadal siedzimy na balkonie... w tym najspokojniejszym miasteczku, jakie do tej pory odkrylysmy.
Inga az skacze z radosci ;)

środa, 2 czerwca 2010

Azerbejdzan w 72 godziny

Zrobilysmy taka mala petle po Azerbejdzanie, aby nie spedzic przesadnie duzo czasu na siodelku i miec czas poprzygladac sie ludziom tu zyjacym. Jak to mowia 'lepszy rydz niz nic', wiec trzy dni pobytu jakie nam zostaly podarowane bierzemy z radoscia, cieszac sie iz mamy okazje poznac choc troche kolejny kraj.

Jesli zapytacie jakie wrazenia i czym rozni sie Azebejdzan od pozostalych krajow Kaukazu, to powiem tak...
uroda ludzi zdecydowanie inna niz w Gruzji, ciemniejsza skora i bardziej podobni do Turkow. Zreszta religia rowniez muzulmanska, wszedzie na ulicach mezczyzni popijaja herbate, na kazdym rogu sprzedawane sa Kebaby, a jezyk rowniez z brzmienia przypomina troszke turecki. Tu jednak mozna sie bez problemow porozumiec, bo rosyjski zna kazdy i chyba nawet nie zywi zlych uczuc, do swojego obecnie juz tylko sasiada.
Kroluja ponad wszystko zlote zeby! Jesli tylko cie stac, to wstawiasz sobie jedynki, dwojki, trojki i swiecisz potem pelna gama zebow rozdajac zlote usmiechy. Nawet mlode dziewczyny maja takie zlote cacka i zastanawiamy sie tylko czy zeby u nich sa tak slabe, czy moze wstawiaja je sobie naumyslnie, by wygladac atrakcyjnie?
Nie udalo nam sie strzelic zdjecia, bo choc odwagi do robienia zdjec nie brakuje, to jednak zadna z nas nie odwazaly sie podejsc na odleglosc pol metra od pani i wstawienia jej aparatu do ust ;)
 
Kolejna charakterystyczna rzecza jest niespotykany nigdzie indziej kult bylego prezydenta.
Heydər Əliyev, bo o nim mowa, jest przez wszystkich traktowany jak Ojciec Narodu. Mimo iz zmarl w 2003 roku, wystawiajac swojego syna jako jedynego kandydata do kolejnych wyborow, wciąż cieszy się ogromną popularnością w Azerbejdżanie. Na ulicach widać billboardy z jego wizerunkiem, w gabinetach wiszą jego portrety, często wspomina się jego dokonania, wszędzie można spotkać jego „złote myśli”. Czasem tylko towarzyszy mu na nich syn, który praktycznie nie występuje na plakatach samodzielnie

Ludzie sa mili, jak wszedzie ale zdecydowanie duzo mniej sie 'gapia' niz w Gruzji. Podchodza do motoru, kiwaja glowa lub mowia "zdrastwujtie", a potem sobie ogladaja motocykl dopytujac ile kosztuje i skad przyjechalysmy. Jestesmy tu zreszta regularnie obtrabiane na drodze i swieca na nas swiatlami. Najpierw myslalam, ze cos sie dzieje... policja na drodze, krowy blokujace jezdnie, cos nam odpada z motoru. Okazalo sie po pewnym czasie, ze to pozdrowienia i w ten sposob sie z nami wszyscy witaja. Nauczylysmy sie wiec nie podskakiwac w przestrachu slyszac za soba klakson wielkiej ciezarowki, bo juz wiemy ze kierowca pozdrawia nas serdecznie tlukac w srodek kierownicy.

Mijajac jednego Mercedesa, z zapakowanym starym motorem w bagazniku, zostalysmy machaniem zachecone do zatrzymania na poboczu. Mlody chlopak wyskoczyl podekscytowany ogladac nasz motocykl... i tak od slowa do slowa zostalysmy zaproszone do niego do domu na herbate. Okazalo sie ze kupil tego 'trupa' z bagaznika za 100$, aby podmienic jakas czesc w silniku, ktora zepsula sie w jego ukochanej CeZecie. Poznalysmy zone i ojca i kilku sasiadow, i gdyby nie 'tykajace jak bomba 72 godziny' mialysmy zaproszenie na nocleg i pieczenie barana. Bardzo mili ludzie!
Czas jednak nagli i musimy wracaj juz do Gruzji...