środa, 28 lipca 2010

jawajski Tygrysek na plecach

Pewnie widzieliscie kiedys, jak kot przygotowuje sobie miejsce zanim sie na nim wygodnie polozy. My, w Krakowie, co prawda nie mamy zwierzaka, ale czesto przychodzi Dziunia, od sasiadow z Halczyna, wiec wielokrotnie obserwowalam. Zanim sie umosci na legowisku, najpierw je uciska przednimi lapkami, aby bylo miekkie i o idealnym ksztalcie. Dokladnie tak samo wyglada masaz przez uciskanie, tyle ze zamiast kocich lapek na moich plecach znalazly sie zwinne rece masazysty;) Bardzo przyjemne uczucie, choc moze trafniej by bylo je porownac do tygryska, ktory wskoczyl mi na plecy i bryka. A wszystko to za jedyne 6$ za godzine, tzw. presoterapii. Nie wspominajac juz nawet klimatycznej muzyki i swieczek.

Jestesmy na Jawie, w Indonezji, kraju odwroconej polskiej flagi.
Jak to milo, ze ktos nas Polakow kopiuje (a moze to my ich kopiujemy), wykorzystujac bialy i czerwony rowniez jako swoje narodowe kolory. Czujemy sie prawie jak w domu ;)
Ludzie na Jawie sa niesamowicie usmiechnieci. Zawsze pozdrowiaja, pomogaja znalezc wlasciwa droge, wlasciwy sklep, miejsce warte zobaczenia. Duza roznica po przyjezdzie z Tajlandii, mozna powiedziec, ze nawet ogromna.

Dzisiaj wypozyczylysmy skuter, wiec swoim niezaleznym transportem eksplorowalysmy okolice Yogyakarty, gdzie mamy pierwsza baze. Zwiedzilysmy dwie najwieksze swiatynie na Jawie.
Borobudur z VIII w, polozona na obszarze rowniny porosnietej dzungla, jest jednym z najwiekszych obiektow kultu buddyzmu na swiecie. Swiatynia w krztalcie piramidy posiada na szczycie charakterystyczne kamienne dzwonki, a w kazdym medytuje postac siedzaca w pozycji lotosu. Na piersciennych tarasach mozna podziwiac obrazki przedstawiajace rozne historie. Aby obejrzec calosc nalezy okrazyc swiatynie 10 razy przemieszczajac sie na roznych poziomach piramidy, robiac przy okazji prawie 5km spacer.


Prambanan, hinduistyczny zespol swiatynny, skladajacy sie z 6 glownych swiatyn oraz ponad 200 mniejszych w okolicy. Niestety wiekszosc mocno ucierpiala w trzesieniu ziemi i pozostaly tylko gruzowiska kamieni z VIII i IX w. Najwieksza swiatynia sie jednak zachowala i wyglada majestatycznie.

Mialysmy byc turystkami w pelni i polowac na zdjecia jawajczykow, ale okazalo sie, ze to ja stalam sie obiektem polowan z obiektywem. Wzrost zrobil swoje i wszyscy indonezyjscy turysci chcieli sobie zrobic fotke z Urzedem... ale obciach!

Po dobrze spelnionym obowiazku turystycznym nalezy nam sie kolejne spotkanie z Tygryskiem. Bedziemy wiec juz konczyc i udajemy sie w podskokach na wieczorny, relaksujacy masaz...

sobota, 24 lipca 2010

zycie inaczej

Zadziwiajace jest ile osob spotyka sie po drodze, w tych roznych miejscach na drugiej stronie globu, ktore nie wpasowaly sie w standardowy model zycia. Dochodzimy do wniosku, ze albo nastala fala mody na podrozowanie, albo po prostu nasze codzienne zycie w biegu nas przerasta. Za duzo w nim rutyny codziennych obowiazkow i wyczekiwania kolejnych weekendow. Za duzo stresu, gdy oczekiwania korporaji nie da sie pogodzic z nawalem czekajacej pracy. Za duzo odpowiedzialnosci, gdy wpadamy w kolejny kredyt kupujac drugi samochod i budujac dom. Za duzo trosk, gdy rodza sie dzieci. Za malo czasu na zycie.

A tu napotkani biali chca przede wszystkim cieszyc sie zyciem i nie myslec u jutrze. Jedni podrozuja, zawieszajac wszystko na jakis czas, a planowanie ograniczajac do nadchodzacego dnia. Inni znajduja swoje miejsce na dluzej w jednym miejscu, zostawiajac daleko rodzine, przyjaciol, rodzinny kraj. Pracuja jako instruktorzy nurkowania, barmani, wypozyczaja turystom motocykle, otwieraja swoje male hoteliki i bary.

Mieszkamy u Holenderki Eve, ktora ze swoja roczna coreczka wyjechala na wyspe w Malezji, gdzie nie ma drog, nie ma sklepow, a prad wlaczaja na 12 godzin na dobe. Wygladaja na bardzo szczesliwe, bo moga ze soba spedzac cale dnie. Eve zajmuje sie zarzadzaniem guesthousem i malym barem, a 2-letnia juz dziewczynka (Liv Nice...czyli 'zyj milo') biega za mama po piasku, bawi sie z barmanka lub spedza czas dogladana przez instruktorke z bazy nurkowj obok.
Dive Master Steve, z ktorym nurkuje, rzucil stresujca prace jako handlowiec i teraz spedza po kilka miesiecy na roznych wyspach w Malezji i Tajlandii. Odklada podobno nie duzo, ale jest szczesliwy. Nurkuje w slonecznym i cieplym klimacie (Anglia pogoda ewidentnie go przytlaczala) i poznaje mnostwo ciekawych ludzi.
Barmanka Valerie z naszego baru, pojechala w styczniu na wakacje i juz nie wrocila do Europy. Cala promienieje pozytywna energia i mowi, ze za miesiac moze pojedzie do Australii, aby tam podrozowac i pracowac. Twierdzi, ze lubi sama jezdzic, bo wtedy czlowiek jest bardziej otwarty do ludzi i ciekawsze doswiadczenia zbiera.
Dive buddy Alex, wyszukuje okazje do uczestniczenia w wolontariatach lub sam organizuje projekty, w ktorych pomaga lokalnym ludziom. Ostatnio byl przez 3 miesiace w Wietnamie, gdzie ludzie z wioski szyli sukienki slubne, ale byli wykorzystywani przez agencje organizujaca klientow. Z innymi wolontariuszami pomagali im rozwinac sprzedaz bezposrednia, zorganizowac strone internetowa, nauczyc podstaw marketingu.

Przyklady mozna wymieniac bez konca, a wszyscy z ktorymi rozmawiamy sa bardzo zadowoleni i ewidentnie szczesliwi ze swojego stylu zycia. Nikt jakos nie teskni za Europa, za chlodem, stala praca i zalozeniem tradycyjnej rodziny.

A my? My jeszcze nie wiemy na pewno... ale chyba jest dla nas wazna perspektywa powrotu do domu za jakis czas.

czwartek, 22 lipca 2010

wyliczanka

Pulau Perhentian. Malezja. Piekna plaza, piasek, woda...ot sielski krajobraz.
I tak rzeczywiscie jest na wyspach, o ile spedza sie czas na rzeczonej plazy. Niestety pozostale elementy krajobrazu "nieco" zaskakuja.

Po pierwsze - lodka dowozaca turystow ze stalego ladu zatrzymuje sie kilkanascie metrow od brzegu, wzywane sa tzw taxi wodne i nastepuje przeladowanie pasazerow. Mimo posiadanego biletu na trase lad - wyspa nalezy zaplacic dodatkowo za owa atrakcje.
Po drugie - baza noclegowa...zecydowane wariactwo, od mega luksowych hoteli do lepianek. Ceny nie mniej zwariowane. Doslownie tylko kilka z nich polozonych jest tuz przy plazy, pozostale wsuniete sa nieco w glab wyspy, czyt. w krzaki.
Po trzecie - sklepy, a wlasciwie ich brak. I nie mamy tu na mysli jakiegos wyszukanego asortymentu,chodzi nam o zwykle sklepy spozywcze. Na naszej plazy sa dwa - oba rownie ubogo zaopatrzone, z cenami porownywalnymi do tych w barach.
Po czwarte - miejsca, gdzie mozna cos zjesc. Jest ich kilka, ale w tych ktore sa ladne i sprawnie obsluguja klientow ceny sa dla nas zaporowe. Pozostale niestety dzialaja baaaaardzo wolno i serwuja niezbyt smaczne posilki. Nadmienic nalezy, ze niezaleznie od wszystkiego w wiekszosci z nich kuchnie sa zamkniete miedzy 16-19, dokladnie wtedy kiedy wypada  nasza pora lunchu, grrrr...
Po piate - brak piwa w ogolnej sprzedazy, nie mozna wiec topic glodu...alkohol ten dostepny jest na specjalnych stoiskach, po specjalnej cenie, ale beszczelnemu zdzierstwu mowimy zdecydowane NIE.
Po szoste - mnostwo smieci dookola. Niesamowicie zaniedbane okolice osrodkow i pozostla czesc wyspy. I najgorsze, ze nikomu to nie przeszkadza.

Po siodme - rozsmieszaja nas turysci, ktorzy zupelnie zapomnieli, ze nie da sie wyladowac z walizka na kolkach prosto na piachu.... hahahha :))

Pomimo wszystko jest to jedna z piekniejszych plaz jakie widzialysmy. Z cudwnym sniezno bialym piaskiem. Z lazurowa woda, piaszczystym dnem i kolorowymi rybkami, ktore mozna ogladac z zachwytem. Czas mija tu leniwie, nikt nigdzie sie nie spieszy. My rowniez odpoczywamy, spimy do woli, czytamy, zazywamy kapieli wodnych i slonecznych, a Urzad nurkuje. Wieczorami czasem pada ale to tylko oczyszcza gorace powietrze, wiec deszcz przyjmujemy z wdziecznoscia.  "Ladujemy baterie" przed kolejnym etapem podrozy.

niedziela, 18 lipca 2010

turysta w Tajlandii

Turysci przelewaja sie przez caly kraj, kazdego tygodnia w dziesiatkach tysiecy. Moze troche na wyrost powiedziane, ze przez cala Tajlandie, bo wlasciwie masowe wypoczynek ogranicza sie do Krabi, Pukhet i Pipi na zachodnim wybrzezu i Ko Samui, Ko Phangan i Ko Tao na wschodnim oraz Chang Mai i Chang Rai na polnocy. Oczywiscie nie zapominajmy o Bangkoku, ktorego nie da sie wprost ominac.
Turysta w Tajlandii jest bardzo specyficzny, dlatego postanowylysmy mu poswiecic osobna notke. Mamy  nadzieje, ze im dalej sie od Tajlandii odsuniemy, tym zadziej bedziemy ich spotykac .

Przygladamy sie im jednak z ogromnym zainteresowaniem z bliska, bo i mym poki co, podazamy ta sama trasa. Sygnaly rozpoznawcze to:
- klapki japonki, bardzo wygodne, ale jak wiadomo dalej niz na plaze sie w nich nie zajdzie
- torebka na ramieniu, najlepiej skorzana i markowa, bo przeciez makijaz trzeba poprawiac dosc czesto w tych upalach
- panowie z nagimi torsami, spodenki plywackie do samych kolan, a na glowie koniecznie modny w tym sezonie kapelusik
- transport, lodka, na wyspe nalezy wykorzystac na efektywne opalanie, bo po powrocie do domu brazik zrobi wrazenie na kolegach, a kolezanki z pracy pozazdroszcza.
Niestety niesamowita ilosc turystow zabija zupelnie ducha otwartosci i nikt nie kwapi sie do rozmawiania ze swoim sasiadem. Zdazaja sie wyjatki, lecz wtedy zaczyna sie licytacja, na ktorej wyspie juz byli i na jaka sie jeszcze wybieraja.
Przezywamy mocny szok w porownaniu z wczesniejsza czescia wyprawy. Spotykalysmy wtedy indywidualnosci. Ciekawych swiata i nietuzinkowych ludzi. Buzia sama sie otwierala do rozmowy.

A tu nawet w turystyczny luksus bujania sie w hamaku przed domkiem nie udalo mi sie wpasowac... urwal sie po dwoch minutach ;)


Wystarczy juz tej Tajlandii. Tu jest za latwo i za przyjemnie. Wszystko ci lokalni zalatwia, podstawia pod nos, przewioza z naklejka na piersi, przykryja kocykiem w klimatyzowanym autobusie. A ty czujesz sie jak w wielkim bialym mrowisku, i jedyne co cie odroznia, to kolor naklejki z biura turystycznego. 
Wiec w droge!

środa, 14 lipca 2010

raj czy nuda?

Wszedzie lato i sezon wakacyjny, wiec moge bezkarnie zamiescic zdjecia z wyspy, na ktorej wlasnie jestesmy. Jestescie przed urlopami albo w ich trakcie, wiec ogladanie palm i piasku nie powinno byc dolujace. Gdy w Polsce nastanie listopad, takie fotki bylyby duzym nietaktem z naszej strony:)

Jestesmy na Ko Samui, wyspie tajlandzkiej na wybrzezu wschodnim. Mieszkamy w malej chatce na samej plazy... o to dokladnie ta czwarta na prawo liczac od bialej tablicy.
Budzimy sie rano i nie musimy robic nic. Nie mamy planu na dzien, nie mamy grafika zajec. Gdy robi sie goraco, wskakujemy do wody. Wlasciwie powinnysmy siedziec w wodzie caly czas, bo nawet gdy slonce na chwile znika za chmura lepkosc w powietrzu zmusza do kapieli.
Gdy jestesmy glodne leniwym krokiem udajemy sie do barku na plazy. Potrzebe sportu wypelnia nam plywanie i spacer po 4km plazy zlocistego piasku. Wokol jest cicho i spokojnie. Nie widac plazujacych tlumow, nikt sie nie spieszy w panice spogladajac na zegarek. Mozna spac, czytac, chodzic na masaze, jesc swieze owoce i obgadywac innych przechodniow na plazy;) Mozna podziwiac widoki oddajac sie rozmyslaniom, przesypywac zlote ziarenka piasku z kopczyka na drugi. Mozna doslownie nie ruszac sie z domku, by widziec przed soba idealny swiat.
Na razie tak odpoczywamy... cieszymy sie sloncem, palmami, lazurowa woda i wielkim lenistwem. Pytanie tylko jak szybko dopadnie nas nuda. Bo ilez mozna robic takie nic? dzien, dwa? chyba nie dluzej...

niedziela, 11 lipca 2010

odplywamy

Bangkok. 37stopni. Zar leje sie z nieba, a na dodatek w powietrzu caly czas wilgoc. Zaraz po prysznicu czlowiek oblewa sie ponownie potem, wiec po kilku powtorzeniach zastanawiamy sie, czy to w ogole ma sens. Okazalo sie, ze nie zabralysmy ze soba bardzo waznej rzeczy, podrecznego reczniczka do wycierania twarzy. Na szczescie targ jest na kazdym kroku, wiec juz nadrobilysmy braki w wyposazeniu. Na dodatek parasol UV i juz czujemy sie gotowe na kolejne starcie ze sloncem. Na zwyciestwo jednak nie bedziemy obstawiac, bo i tak wiadomo, ze po 20 krokach zaswieci nam sie czolo, po 30 poplynie strozka potu, a po 50 mamy koszulki do zmiany.

Pozostaje sie wiec przyzwyczaic, a nadzieja jest, bo jak patrzymy na lokalesow w dlugich spodniach i bluzach, to ewidentnie upal nie daje im sie tak we znaki jak nam. Tylko ile czasu na to potrzeba? moze kilka miesiecy? lat?
O nie, wybieramy opcje natychmiastowa i odplywamy.... na wyspe! Dzis wieczorem mamy autobus, a na razie zwiedzamy tylko te miejsca, gdzie pracuja wiatraki lub daja zimne owocowe koktaile ;))

czwartek, 8 lipca 2010

w droge...

Wakacje w Krakowie pozostana niezapomniane i pewnie nie raz w najblizszych miesiacach zatesknimy za wygodami domu rodzinnego i kuchni Maminej. Przygoda jednak wzywa z daleka, wiec ruszamy odkrywac nowe kraje.
Do uslyszenia z Azji !