niedziela, 29 sierpnia 2010

kierunek Birma

W pospiechu konczymy ostatnia kanapke, dopijamy herbate i ruszamy na lotnisko w Kuala Lumpur. Za kilka godzin lecimy do Birmy. Jestesmy bardzo ciekawe co nas tam spotka i jaki naprawde jest ten owiany roznymi historiami kraj. 

Wiemy juz, ze nie ma tam mozliwosci wyjecia pieniedzy z banku, ze dolary wymieniaja tylko jesli banknot jest idealny jak z drukarni. Wiemy ze oficjalny kurs podawany na sronach wynosi 1$ = 6.5MMK ale jest totalna fikcja, gdyz na czarnym rynku za tego samego dolara dostajemy 1000MMK.

Dyktatura wojskowa nadal tam panujaca ogranicza niesamowicie prawa obywateli, ktorych wielu nadal zyje w ogromnej biedzie. Nie moga wyjezdzac za granice, nie moga rozmawiac na wiele tematow publicznie, nie moga robic wielu rzeczy.

Dostep do Internetu jest limitowany, wiec nie wiemy czy uda nam sie zrobic jakies wpisy podczas najblizszych 3 tygodni. Telefony komorkowe nie dzialaja, wiec nie dostajemy i nie wysylamy smsow.
Nie dziwcie sie wiec jesli przez jakis czas bedzie cisza w Blogowym eterze. W razie czego nadrobimy zaleglosci dzielac sie z wami spostrzezeniami o Birmie... po powrocie do Bangkoku.

Witaj kolejna przygodo !!

 

sobota, 28 sierpnia 2010

szklane oazy

Zaczynamy rozumiec fenomenalny sukces i popularnosc ogromnych centrow handlowych. Stanowia piekny i bogaty klosz, ktorym ludzie otaczaja sie, by choc na chwile poudawac, ze zyja w lepszym swiecie. Poczuc magie kolorwych wystaw sklepowych, przepychu dostepnych towarow, potege eksluzywnych wnetrz.

Wszechobecna klimatyzacja zbawczo koi swiezo przybylych ze swiata zewnetrznego klientow. Zasapani z upalu i zroszeni kroplami potu szybko dochodza do siebie, by ponownie poczuc sie elegancko i dostojnie. Galerie handlowe oddaja im godnosc. Sa jak upragniony raj, w ktorym kazdy chce sie zatopic.

Mieszkajac w Genewie nie rozumialysmy, jak mozna spedzac swoj wolny od pracy czas w sklepach. Jak mozna wloczyc sie godzinami od jednej galerii do drugiej, zamiast zrobic cos bardziej ekscytujacego ze swoim zyciem. Przeciez mozna pojechac w gory, zrobic piknik w parku, grilla nad jezioem, spacerowac po miescie, jezdzic na rowerze w lesie, wyskoczyc na grzyby, usiasc na piwku w starym miescie.

Szokiem byla dla mnie wizyta w Dubaju, gdzie 90% zycia prywatnego wypelnia czas spedzony w galeriach handlowych.  Tu sie spotyka ze znajomymi, idzie do restauracji, do kina, do fryzjera, na fitness. Tu mozna odwiedzic lekarza, odebrac pranie, wyszalec dzieci w jendnym z wielu parkow zabaw. I gdy zapytasz kogos co robil w weekend, najczesciej odpowie, ze byl w centrum handlowym z cala rodzina.
Nie pojmowalam, nie ogarnialam...jak mozna tak zyc? Jak mozna sprowadzic swoje weekendy do siedzenia w szkalnej kuli, gdzie kazdy przedmiot jest sztucznie wyprodukowany, a powietrze filtrowane.
Tylko, ze kto w Dubaju, albo innym goracym kraju mysli o spacerowaniu w prazacym do granic mozliwosci sloncu? Kto pragnie zdobywac przelecze gorskie w temperaturze 40 C? Kto wpadnie na pomysl grillowania kielbasek w samym srodku lejacego sie z nieba zaru?!

Podobnie jest i w Kuala Lumpur, gdzie wszyscy chowaja sie w sklepowych klimatyzowanych oazach. Wychodzac z jednej 7-pietrowej galerii, trafiaja na kolejna, wcale nie mniejsza. Na ulicy Bintang naliczylysmy ich osiem, a kolejne sa w koncowej fazie budowy. Znaczna czesc spoleczenstwa zyje w szklanych pawilonach chowajac sie przed upalem. W pelnym zrozumieniu ZYJEMY  i MY ...

wtorek, 24 sierpnia 2010

kanapka z zoltym serem

Chyba po raz pierwszy od czasu naszego wyjazdu nie bede narzekac, ze jestesmy w turystycznym miejcu. Co wiecej, przyznam szczerze, ze bardzo sie teraz z tego ciesze.

Razem z masowa turystyka na Bali dotarly europejskie standardy, poczwszy od czystych hoteli, ogromny wybor jedzenia w restauracjach, nie wspomianjac juz nawet wszystkich znanych marek dostepnych w tutejszych sklepach. Nie wiem, czy mozecie sobie wyobrazic, jak to jest stesknic sie za McDonald'sem czy KFC. Jaka frajda jest zasiasc w malej kawiarence i napic sie prawdziego espresso. Jak ogromna radosc daje kromka zwyklego chleba z maslem i serem.
Na codzien nie doceniane, bo szeroko dostepne. Dzisiaj daja nam namistke domu i naszej codziennosci.

Wczoraj spacerujac po glownej ulicy w Sanur znalazlysmy perelke, ktora okrasila nasze 45 dni w Azji. Weszlysmy prosto na europejski sklepik spozywczy. Wiecie, taki z jogurtami, serami, roznymi wedlinami i pieczywem. Zrobilysmy zakupy na zwykla, prosta kolacje. Chleb ziarnisty, maslo, ser zolty i serek grani. Kosztowalo to wiecej niz zazwyczaj wydajemy na obiad w restauracji, ale nie zalowalysmy ani sekundy. Pierwsza kanapka od 1,5 miesiaca. Pychota!

I za to wlasnie postanowilam pokochac Bali. Za slonce, zloty piasek, blekitna wode, ale takze za dom z daleka od domu. Za najlepszy na swiecie smak kanapki z serem!

niedziela, 22 sierpnia 2010

tansport w Indoneji

Poczatkowo przemieszczalysmy sie z miejsca na miejsce kupujac w hotelu lub agencji turystycznej bilet z pkt A do B. Komfortowo, pewnie i drogo. Drogo oczywiscie tylko na realia indonezyjskie, bo dla nas turystow to nadal jedyne 15$-20$ za calodniowa podroz. Jezdzimy odizolowani od lokalnych pasazerow, zapachow swiata zewnetrznego, zgielku i ciasnoty zwyklych autobusow.

Juz po dwoch razach powiedzialysmy dosc! i poczawszy od Bali postanowilysmy radzic sobie same. Dzieki temu  otworzyl sie przed nami nowy, ekscytujacy rodzial podrozy. Rozpoczela sie prawdziwa konfrontacja z codziennoscia zwyklych ludzi Indonezji. Dojechalysmy rozmaitymi wielokolkami i nie tylko na wsch Flores i bylo to zdecydowanie niezapomniane doswiadczenie.

Skoro ma to byc jednak przewodnik po komunikacji, to zacznijmy od poczatku.   
Wiekszosc transportu na wyspach odbywa sie po drogach, co powoduje, zwlaszcza na Jawie i Bali ogromne zatory. Tu 200km podrozy szacujemy na 5-6 godzin podrozy, bo wyprzedzanie jest praktycznie niemozliwe. Na Flores ruch jest juz mniejszy, lecz gorskie zakrety nie przyspieszaja jazdy.

Mozemy korzystac z duzych klimatyzowanych autokarow, kursujacych na dluzszych trasach, ale przygotujmy sie na to odpowiednio. Kierowca dobiera pasazerow nie zwracajac uwagi na to, ze wszystkie miejsca sa juz zajete, a i rowniez w przejsciu ludzie siedza na workach lub walizkach. Niezapominajmy polara i dlugich spodni, gdyz autobus jakby dla podkreslenia, ze rozni sie od tych bez klimatyzacji, przerabia wszystkich pasazerow na sople lodu.

Alternatywa sa tzw autobusy lokalne, zatrzymujace sie w kazdej wiosce, gdy tylko ktos zapragnie, z kurczakami lub wiazka drewna dolaczyc do mocno scisnietej juz wycieczki. Bileter w charakterystyczny sposob wisi na zewnetrznych drzwiach dopakowujac kolejnych pasazerow, gdy brak miejsc w srodku rowniez na dach. Autobus nawet na dluzsze odleglosci nie kosztuje wiecej niz 2$, nie dociera jadnak daleko poza glowne szlaki.

Pozostaje nam sie przesiasc do mniejszego busika nazywanego na poszczegolnych wyspach bemo, carry, remo. W wiekszych miastach maja one rozne kolory i kursuja po okreslonych trasach, w wioskach pojada wszedzie tam, gdzie trzeba. Oplata umowna od  0,2$ po miescie do 1$ za dluzsza podroz. Spodziewajmy sie w srodku duzej ilosci pan wracajacych z targu, starcow z maczetami i pakunkami trawy oraz dzieciakow wracajacych ze szkoly.

W bardziej odlegle gorskie regiony dojezdzaja juz raczej pick-up'y, gdzie klimatycznie konwersujemy z kaczkami, kurami oraz ich wlascicielami.

Dla mieszkancow wiosek obladowanych zazwyczaj rozmaitym towarem utworzono linie specjalna "maxi load", czyli ciezarowki typu "ile wlezie, tyle pojedzie." Jest to jedyny transport, ktorego nie zakosztowalysmy...jeszcze;)

Dojazdowki z dworca do centrum, czy z targu do domu pokonujemy w zaleznosci od dostepnosci i checi:
- Becak, riksza - zwlaszcza popularna na Jawie, na Flores wymagalaby stalowych miesni kierowcy, gdyz stale jest pod gore
- Bajaj, riksza z silnikiem - gdy wlasciciel na pedalowaniu odlozyl kilka groszy i zainwestowal w udogodnienia
- Benhur - dwukolka z konikiem - mocno pochylona do tylu, wiec trzeba sie mocno trzymac, zeby nie wypasc
- Cidomo - czterokolka z konikiem...prawie, jak te na krakowskim rynku, tyle ze dorozkarze melonikow nie maja, a koniki wygladaja na mocno zabiedzone
- Ojek - skuter z kierowca - wyrasta kolo pieszego, gdy tylko ten probuje pokonac jakas odleglosc na nogach

A my tesknimy do swojego wlasnego srodka transportu, wiec jak juz gdzies dojedziemy to zawsze pozyczamy wlasne dwa kolka, namiastke motoru.

środa, 18 sierpnia 2010

kryzys...

Sa takie dni, ze czlowiek zaczyna watpic w slusznosc podjetych decyzji. Na szczescie sa to dni wyjatkowe, ale...no wlasnie takie ALE sie zdarzylo.

Zakwaterowalysmy sie w luksusowym osrodku, tuz przy plazy, z pieknym ogrodem i nie mamy zamiaru go opuscic przez nastepne 3 dni. Odgrodzilysmy sie od swiata zewnetrznego namiastka luksusu i tak jest dobrze. Wlasciwie, to wcale nie jest dobrze...stworzylysmy sobie tutaj sanatorium. Urzad dochodzi do siebie po zatruciu pokarmowym, ktore na szczescie bylo krotkotrwale, ale pozbawilo ja calej energii (czy ktos jest w stanie wyobrazic sobie Urzeda bez energii?;) 
Ja natomiast lecze przeziebienie, ktore wcale nie chce sie ode mnie odczepic. Nie jestesmy w stanie nawet pomyslec o potencjalnych ciekawych miejscach , ktore moga byc w okolicy. Raz, ze nie mamy sily, dwa - ochoty, trzy - chyba juz zmeczone jestesmy Indonezja, no i cztery - tesknimy. Tesknimy ogromnie. Tak, tak...  zatesknilysmy za naszym wygodnym zyciem w Genewie - croissantami, jeziorkiem i gorami. Zatesknilysmy za Krakowem - za ogrodkiem i pysznymi posilkami na werandzie. Za motorkiem, ktory daje nam swobode w podrozowaniu. Za naszymi bliskimi, przyjaciolmi i wszystkimi ulubionymi miejscami.
Pojawiaja sie dziwne mysli o powrocie, teleportacji choc na chwile...
Jakos smutno nam sie zrobilo...hmm, a moze to wynik rozstania z Magda i Tadkiem?
Poznalismy ich plynac z Sumbawy na Flores. Przejechalismy razem prawie cale Flores spedzajac wspolnie troche czasu. Niewinne poznanie na promie przynioslo nam wspanialych kompanow, z ktorymi mozna sie bylo i smiac i powaznie dyskutowac. Zdecydowanie latwiej i weselej bylo podrozowac razem.
 
Magda, Tadek - bardzo dziekujemy, to byl wspanialy czas! Mamy nadzieje na kolejne spotkania...
 
Nasze drogi rozeszly sie w wiosce Moni, tuz kolo Parku Narodowego Kelimutu, czyli trzech kolorowch, powulkanicznych jezior. Kolor ich wody zmienia sie raz na jakis czas, co spowodowane jest roznymi mineralami rozpuszczajacymi sie w jeziorach. Lokalni ludzie wierza natomiast, ze dusze zmarlych koncza tutaj swoj zywot, a rozne zabarwienie jest wlasnie z tym zwiazane. W latch 60-tych mialy kolor czerwony, bialy i niebieski. Obecnie zielonkawy, szmaragdowy i coca-cola.
Magda i Tadek ruszyli w swoja strone, a my rozmyslamy nad przewrotnoscia ludzkiej natury. Gdy zyjemy w rutynie codziennego dnia, tesknimy za odleglymi egzotycznymi miejscami. Gdy nie ruszamy sie dalej niz obreb domu i biura, krzyczymy za wolnoscia. Jedzac codziennie bagietki i croissanty wzdychamy z utesknieniem za bochenkiem polskiego chleba. Dzisiaj, bedac na Flores i majac wszystkie piekne miejsca na wyciagniecie reki... chcemy do domu.

Podrozowanie poszerza choryzonty i uczy. Nie tylko o innych odleglych miejscach, ale rowniez o sobie i tym co dla nas w zyciu jest prawdziwie wazne.

Wiemy jednak, ze to co dzis przezywamy, jest tylko malym podrozniczym kryzysem. Za kilka dni ruszamy w dalsza droge! :))

piątek, 13 sierpnia 2010

smoki z Komodo

Dzisiaj Inga zmierzyla sie ze swoim najwiekszym, nieposkromionym strachem. Panicznie boi sie jaszczurek, nawet tych malenkich, a dzisiaj poplynelysmy na wyspy, Komodo i Rinca, do Parku Komodo, gdzie zyja najwieksze na swiecie jaszczury. Warany z Komodo osiagaja do 3m dlugosci i 150 kg wagi i bardziej przypominaja krokodyle niz milutkie jaszczurki, jakie spotykamy na murach budynkow. Zywia sie wylacznie miesem i czesto poluja na ogromnego zwierza, jak jelen czy bawol.

Przyczaja sie w okolicach wodopoju i cierpliwie czekaja na pojawienie sie ofiary. Atakuja blyskawicznie, gryzac np jelenia, wpuszczaja trucizne do jego krwiobiegu, ktora powoli zabija. Czas oczekiwania na smierc "obiadu" moze trwac nawet 2 tygodnie. Gdy wreszcie  zwierz pada warany zjadaja go kawalek po kawalku, tak ze zostaja po nim tylko rogi i kopyta. Odchody smokow z Komodo maja nietypowa forme bialego kopczyka. Spowodowane to jest faktem, ze w ich zoladkach doslownie wszystko zostaje strawione. Nadmiar wapnia (wygladajacy jak zmielone kosci) zostaje wydolny z organizmu.

Z wielka jaszczura nie ma zartow. Juz po chwili zorientowalismy sie, ze nasz przewodnik-ochroniarz duzym lukiem obchodzi zagradzajaca nam droge "przeszkode". Potwora nie mozna denerwowac, gdyz biega bardzo szybko i tylko dobry sprinter mialby w tym wyscigu szanse.


Druga napotkana jaszczura kopala jamy w ziemi, szykujac sobie miejsce na zlozenie jaj. Strategia jest tu kamuflaz, bo wykopujac wiele otworow, tylko jeden jest tym wlasciwym. Jest dlugi i kryje w sobie jaja, ktore beda tam lezakowac az 9 miesiecy. Po "wykluciu" mlode sa zdane tylko i wylacznie na siebie, gdyz rodzice nie wykazuja zadnego zainteresowania, co wiecej w kanibalistycznym odruchu moga nawet swoje mlode zjesc. Do trzeciego roku zycia jaszczury chowaja sie wiec na konarach drzew, dorastajac do rozmiarow pozwalajacych na przetrwanie na ziemi. Na obydwu wyspach Parku Komodo zyje ich ok. 3000 szt. Dokoladnie nie wiadomo ile na ktorej, gdyz plazy swietnie plywajace przemieszczaja sie z wyspy na wyspe.
Brawo Inga za odwage i za to, ze zgodzilas sie odbyc ta jaszczurowa wyprawe.

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

wioski Philipa Morrisa

Nareszcie sie udalo! Ucieklysmy z uczeszcznych tras i oto jestesmy w zagininej na zboczach wulkanu Rinjani, wiosce Sapit. Dojechalysmy na pace pick-up'a razem z 4 kaczkami, wieloma tuzinami jajek w wytlaczankach i lokalnymi ludzmi Sasak, wracajacymi z targu do domu. Warto sie bylo tluc przez 30 km, dziurawa droga pod gore. Oprocz nas jest tu tylko para Francuzow, ale i oni dzis wyjezdzaja. Z werandy naszego mini domku roztacza sie malowniczy widok na odlegle morze i kolejna indonezyjska wyspe, Sumbawe. Tam bedziemy juz za 2 dni.

Dzisiaj rozkoszujemy sie niesamowita okolica, poryta doslownie wszedzie uparawami tytoniu. Co kilka krokow spotykamy kobiety segregujace liscie tytoniu na rozne klasy jakosci, ukladajace je w sterty i mocujace je do suszenia do bambusowych tyczek. Widzimy tez dziewczynke w wieku 4 lat moze, ktora juz teraz uczy sie od swojej mamy, jak wiazac tytoniowe liscie, aby mogly sie suszyc przez kolejne dni. 
Wieczorami wszedzie unosi sie zapach z okolicznych suszarni, a zaproszenia na wypalenie papierosa nie maja konca. Pracowac musza cale rodziony, bo inaczej nie wystarczy pieniedzy na zycie. Na edukacje niestety nie stac wszystkich, wiec wiele osob nie czyta i nie pisze. Probujemy rozmawiac na migi, bo podstawy angielskiego zna tylko kilka osob. Okazuje sie, ze za przygotowanie jednego rzedu tytoniu do suszenia, kobiety zarabiaja ok. 100 rupii (czyli ok.0,01$). Dla porownania jeden rok szkolny dla dziecka potrzeba      3 000 000 rupii.

Dzieci widzac nas przechodzace obok krzycza "tourist! tourist!", wybiegaja na droge machajac raczkami i zupelnie nieskrepowane mowia do nas po indonezyjsku.

Nad wioska Sapit kroluje potezny meczet. Buduje go dla swoich wiernych...no wlasnie KTO? Ogromna dysproporcja pomiedzy domami mieszklanymi i ta monumentalna budowla gleboko zastanawia. Po co tak duza swiatynia, skoro w okolicy sa kolejne cztery? Kto sponsoruje ta kosztowna budowe? Mieszkancy rzucajcy ofiry na tace?...nie sadze. Bliski Wsch. bogaty w rope i chetnie szrzacy idee islamu? Moze...

Jest jeszcze inny krol w okolicy, jeszcze potezniejszy i bogatszy, przynoszacy nieustanne zajecie wiesniakom i male fortuny wlascicielom plantacji. Jego obecnosc czuc niemal w kazdym oddechu. Czym byloby to miejsce bez niego? Moze nie istnialoby nawet na mapie. Krol Phillip kupuje i rozdziela. Dyktuje warunki i wymaga. Philip Morris jest glownym pracodawca okolicznych wiosek.

piątek, 6 sierpnia 2010

rybackie wioski kontra surferzy

Od dwoch dni jestesmy na pld wyspy Lombok. Sciagaja na nia turysci z dwoch powodow, pierwszy jest dosc prozaiczny, bo zwiazany z faktem, iz Lombok znajduje sie w bliskiej odleglosci od Bali. Umozliwia to krotkie, 2-3 dniowe wypady, na kolejna bardziej egzotyczna wyspe. Drugi powod przyciaga specyficzny swiatek luzakow i chillout'ujacych sie panow w roznym wieku. Jesli pomysleliscie o Indonezyjkach i z tym zwiazanych "urokach", to przypominamy, ze nie jestesmy w Tajlandii ;) 
Zdecydowanie nie chodzi o seksturystyke, choc bliskie jest okreslenie "nieposkromione zywioly". Gangi Brytyjczykow w opadajacych gaciach, z tatuazem na nagiej piersi i wlosami na zelu sugerujacymi wiatr 6 w skali Bouforta opanowuja pld plaze wyspy. Przybywaja by zmierzyc sie z ogromnymi falami i swoim ego surfera. Mamy nieodparte wrazenie, ze jedynie kreuje sie na ekstremalnych sportowcow i puszy sie wyjezdzajac na plaze dumnie dzierzac deske pod pacha. 

Swoim przybyciem zmienili jednak lokalne zwyczaje - chlopcy z Kuta juz chodza luzackim krokiem i farbuja wlosy na sloneczny blond. Wioska sie jeszcze nie rozrosla, nadal mieszka sie w malych hotelikach i chatkach i jezdzi po dziurawych drogach. Jesli jednak Dubaj rozpocznie planowana inwestycje za 800 mld$ urocze miejsce zmieni sie w kompleks hotelowy z tonami betonu. 

Szybko wiec ruszamy na poszukiwanie prawdziwych ludzi Sasak zamieszkujacych Lombok, aby podgladnac ich normalne, niezmacone jeszcze turystami zycie. Okazuje sie, ze wystarczy wyjechac kilka zakretow za nasza wioske i juz widac obrazki dla ktorych przyjechalysmy do Azji. 

Najbardziej nas urzekla rybacka wioska, w ktorej nikt nie sprzedaje koralikow na sile, bo wszyscy maja pelne rece swoich wlasnych obowiazkow. Rybacy laduja na lodzie algi, kobiety przygotowuja posilek, starsi lataja sieci, a dzieci pomagaja gdzie tylko moga. Nikt nie prosi o poeniadze. Wrecz przeciwnie, zapraszaja nas na indonezyjska kawe i ze znajomoscia kilku slow tlumacza, jak zyja.

Rybackie wioski wygrywaja 10:1 z surferami. Nastepnym razem bedziemy omijac kultowe miejsca, bo trudno ukryc usmieszek na ustach patrzac na podstarzalego faceta udajacego cool mlodzika. 

wtorek, 3 sierpnia 2010

ryz, potega wschodu

Dla nas bialych pola ryzowe kojarza sie specjalnie egzotycznie. Tak sie zastanawiam mijajac kolejne jeziorko porosniete zielonym szczypiorkiem, co stano ten magiczny urok - czy malutkie zalane poletka porozkladane tarasowo na zboczach i tworzace malowniczy zielony krajobraz, czy moze stozkowe trzcinowe kapelusze wystajace rownym rzadkiem ponad wode, poruszajace sie w jeden takt przy sadzeniu ryzowych sadzonek. A moze to swiadomosc ciezkiej pracy zwyklych ludzi, ktorzy przez cale miesiace tkwia w blocie nad kostki, za zgietymi plecami i rekami w mazi. Urzeka rowniez precyzja, bo kazda roslinka jest w takiej samej odleglosci od siebie, a rzadki wyznaczone sa jak od linijki. Uprawy, zwlaszcza te mlode wygladaja jak precyzyjny majstersztyk kreslarza. 
Zdejmujemy buty i spacerujemy po laczacych poletka groblach. Idziemy w kierunku indonezyjskich robotnikow, aby z bliska przyjrzeć sie jaki ma poczatek kupowana przez nas w Tesco paczka Uncle Ben's.
Pracownicy za ciezka prace zarabiaja ok. 30$ miesiecznie. Kupuja ryz po preferencyjnych cenach, wiec co poniektorzy moga  odlozyc po 10$, jakie to smutne. Nikt z nich nie bedzie mial domu z klimatyzacja i ogromna plazma, czy samochodu 4x4. I co z podrozami po swiecie? Ich oczekiwania sa nieco inne niz nasze europejskie...

Jestesmy na Bali, w miasteczku Ubud, prawie w srodku wyspy. Mieszkaja tu wiellcy artysci, ktorzy uciekli od zgielku bialego swiata. Na kazdym kroku widac galerie, galeryjki i jeszcze mniejsze sklepiki z rozmaitoscia wyrobow dla najwybredniejszego nawet klienta.

niedziela, 1 sierpnia 2010

kierunek wulkan Bromo

Przemieszczamy sie na wschod. Nie obylo sie bez przygod, ale zarazem 'nowych doswiadczen', jak my to nazywamy. Wykupilysmy transport do wioski niedaleko czynnego nadal wulkanu. Siedzialysmy grzecznie w pelnej gotowosci do pobrania z hotelu. Polgodzinne opoznienie nie martwilo bardzo, bo przeciez jestesmy w Indonezji, gdzie precyzja odbiega nieco od tej szwajcarskiej. Na szczescie Inga po 45 min ruszyla na zwiad do pana z agencji, ktory az zbladl jak ja zobaczyl, bo okazalo sie ze kiewowca minibusa zapomnial nas zgarnac. Agent z opresji wybrnal jednak na medal, podstawiajac za kolejne 30 minut prywatny samochod z kierowca, ktory mial zlapac naszego busa w polowie trasy. Bylysmy bardzo zadziwione profesjonalnoscia obslugi turysty, gdyz raczej oczekiwalysmy wzruszenia ramionami i propozycji transportu kolejnego poranka.
 
Busa dogonilismy w tzw. miejscu lunchowym, czyli specjalnej knajpie dla bialych, gdzie zatrzymuja sie wszystkie autobusy turystyczne, a ceny sa odpowiednio dostosowane do kieszeni klientow. Nasz wlasciwy kierowca powinien byc juz emerytem, ale ze emerytur tu chyba nie daja, to nadal czynny zawodowo dziarsko utrzymywal pojazd w ruchu. Bylo ekscytujaco, bo siedzialysmy z przodu obok kierowcy. Jemu jeden miesien na twarzy nie drgnal podczas wyprzedzania na centymetry, podczas gdy nam oczy sie szeroko otwieraly. Miejscowka byla jednak o tyle dobra, ze pozwalala uchwycic wiele scenek z przydroznego zycia Jawajczykow.
 Ruch na drodze byl tak koszmarny, ze 400 km pokonalismy w 12 godzin. Przed podroza nie rozumialam dlaczego autobusy tak dlugo jezdza od miasta do miasta. Teraz juz wiem.
 
Cale i szczesliwe dotarlysmy do celu podrozy. Kolejnego poranka zalatwilysmy lokalnymi zrodlami skuter i ruszylysmy na niezorganizowana wycieczke po wulkanicznej okolicy. 
 Motorek miekko plynal po pustyni z czarnego pylu i wspinal sie na jedynce pod strome podjazdy... do czasu az skonczyla sie benzyna. Wskaznik byz zepsuty, a ja najwyrazniej nie zrozumialam sie z panem informujacym mnie o pelnym baku. Wdrapalysmy sie wiec na punkt widokowy w sposob niezawodny, uruchamiajac dawno nieruszane miesnie nog.

Problem paliwowy udalo sie zalatwic na migi i juz po 30 minutach wracalam z panem na motorku, dzierzac zwyciesko w dloni butelke z paliwem.
 Skuter pozywiony litrem zoltego plynu bez dalszego marudzenia zawiozl nas pod sam krater wulkanu. Jeszcze tylko 242 schodow i naszym wszystkim zmyslom objawil sie dymiacy i okropnie smierdzacy Bromo w pelnej okazalosci.

Podobno nalezy wrzucic bukiet kwiatow do srodka, na szczescie czy udana milosc. Po tym, jak zobaczylysmy, ze potem tubylcy schodza na dol i te same bukieciki wyciagaja do ponownego sprzedania, to po prostu dalysmy sobie spokoj z tym nadmiarem szczescia i milosci ;)