wtorek, 5 października 2010

w kierunku Bialych Szczytow

Wyruszylismy rano z miasteczka NayaPul w skladzie: nasz przewodnik, Bissnu, tragarz nazwany "konik" i my dwie nieswiadome dalszych trudow niewiasty. Szlak wiodl najpierw plasko przy rzece, potem zaczal sie lekko piac do gory, slonko swiecilo, a humory dopisywaly na mysl o najblizszych dniach spedzonych w gorach. Mijalismy male osoady, co chwile trzeba bylo puszczac grupki mulow schodzacych po towary do NayaPul, a w okolicach wiosek spotykalismy loklanych ludzi w bardzo kolorowych strojach.

Pierwszego dnia na jakims niesamowitym dopalaczu przefrunelysmy zaplanowana trase, robiac ponad 12km i ponad 1000m w gore i juz kolo godz 14tej osiagnelismy wioske Ghandruk. Mnostwo gorskich hotelikow, wiec mozna wybierac do woli, choc gdy sie blizej przyjzec, to roznia sie od siebie tylko odrobine. Proste, spartanskie pokoje i zbite z desek lozka, ale za to wszedzie czysto, a sciany pobielone elegancko wapnem. Noclegi w gorach sa niesamowicie tanie, gdyz za pokoj 2-osobowy placimy okolo 3-4$. Obowiazuje jednak niepisana zasada, ze tam gdzie spimy tam sie rowniez zywimy i na tym dopiero gospodarze zarabiaja solidne pieniadze. Istnieje jeden cennik i to samo menu dla wszystkich regionow, wiec nie ma wybierania i grymaszenia. Jedzenie jest drogie, co jednak staje sie w pelni zrozumiale, gdy ogladamy dziesiatki tragarzy i mulow wnoszacych wszystkie produkty na swoich grzbietach. Im wyzej bedziemy sie przemieszczac, tym drozsze cenniki beda obowiazywac.

Drugi dzien wedrowki pokazal nam, ze trekking, to nie plaza. Stawalysmy sapiac ciezko, podczas wspinania na niekonczace sie kamienne schody, pot splywal po nas wartkimi strumieniami, jedynie swiadomosc dotarcia do kolejnego miejsca noclegowego dodawala otuchy.

Trzeciego dnia pokonujac kolejna doline, gdzie najpierw trzeba bylo zejsc 500 m nizej, a potem stroma sciezka w lesie wdrapac sie ponownie na ta sama wysokosc zaczelysmy sie zastanawiac, po co to wszystko? Dlaczego czlowiek decyduje sie na zdobywanie szczytow wymagajacych tyle trudu, zmeczenia, a na dodatek niemalych kosztow? Zaliczenie jednak etapu, dotarcie do kolejnego hoteliku daje niesamowita satysfakcje i w kilka sekund zapomina sie o chwilach zwatpienia przezytych na trasie.

Czartego dnia ruszylismy przez gesty bambusowy las, by dotrzec do Deorali na 3200m npm. Temperatura juz mocno spadla, a gdy tylko slonce chowa sie za popoludniowe chmury robi sie natychmiast zimno. Po marszu i szybkim prysznicu (tym razem bylo to wiadro z zimna woda) zakladamy natychmiast drugie skarpety, dwa polary i czapke.


Wysokosc nie daje sie jeszcze we znaki, choc jakos dziwnie tego dnia Inga parla do gory jak czolg, a ja raczej jak przetarzala lokomotywa ciagnelam sie z tylu. Nocujemy w pieknym miejscu na skraju doliny, slyszac lomot rzeki przelewajacej miedzy glazami wody z roztapiajacych sie powyzej lodowcow. O 14 niestety slonce chowa sie za chmurami i zaczyna padac deszcz, ktory po chwili zamienia sie w grad. Nuda, do nocy jeszcze przynajmniej kilka godzin. Zapelniamy je rozmowa i grami wymyslanymi na poczekaniu.

Piaty dzien, czyli 1000m do wspiecia sie do gory pokazuje nam efekty zmniejszonej ilosci tlenu. Plytki oddech, noga za noga, byle do przodu. O zawrot glowy nie trudno, nawet jesli nie spowodu wysokosci, to napewno zapierajacym dech w piersiach, widokom. Ze wszystkich stron otaczaja nas biale wileotysieczniki, wykorzystujemy wiec pretekst robienia zdjec, aby tak naprawde zlapac kilka glebszych wdechow potrzebnych do dalszego podejscia. Wreszcie jestesmy na miejscu. Radosc, satysfakcja i zasluzony odpoczynek.
 
Annapurna Base Camp na 4130m npm ZDOBYTE !!