wtorek, 2 listopada 2010

Angkor i sprytni Khmerowie

Zapewne powinnysmy rozpisywac sie o niesamowitych swiatyniach, cywilizacji sprzed wiekow i niepowtarzalnej kamiennej formie. Jestesmy w koncu w jednym z unikalnych miejsc na swiecie, swiatyniach Angkor objetych patronatem swiatowego dziedzictwa Unesco. Najwieksza z nich czyli Angkor Wat stala sie symbolem calej Kambodzy i to wlasnie tu sciagaja turysci w pierwszej kolejnosci.


Angkor zapewnia regularny doplyw turystow, a co za tym idzie stala dostawe zielonych banknotow. Kazdego dnia z Tajlandia docieraja do Siam Reap minivany, ktore skieruja nas automatycznie do oplacajacego kierowce miejsca noclegowego. Lepiej zorganizowane hotele wysylaja nawet na granice swoje busy (tyle ze my sadzimy iz to zwykly transport) by potem podczas 2 godzinnej drogi miec okazje zaprosic do pozostania w ich wlasnie hotelu. W miescie nie mozna wysiasc w dowolnym miejscu, bo dowoza nas zawsze pod sugerowany hotel. Gdy postanowimy jednak odmaszerowac w strone innego hotelu, w sekundzie wyrasta przed nami kierowca tuk-tuka proponujac darmowe podwiezienie. Propozycja mocno zastanawia, bo przeciez 'za darmo' nie czesto sie zdarza. Okazuje sie, ze kierowca robiac nam przysluge i zaprzyjazniajac sie po drodze, na koniec proponuje swoje platne juz uslugi na kolejny dzien. Wizytowka wyskakuje z kieszeni, serdeczny usmiech i uscisk dloni, no i klient na jutro zlowiony. Bo niby dlaczego szukac kogos z ulicy, skoro mamy juz znajomego pana, ktory w dodatku mowi po angielsku? Brawo! Pieknie rozegrana runda na zlowienie kilku dolarow.  Kolejnego dnia udajemy sie wiec karoca z motorkiem na zwiedzanie swiatyn.


Swiatyn jest bardzo duzo, ale jako ze najslynniejsze sa tylko wybrane, to tam oczywiscie siega zenitu biznes turystyczny. Kto tylko moze probuje cos sprzedac, kto nie ma towarow wyzebrac choc kilka groszy. Kilka razy widzialysmy turystow doslownie uciekajacych przed tlumem rak z flecikami, bransoletkami i innym gadzeciarstwem. Wszystko kosztuje niewiele, czy bedzie to jeden bambusowy flet, czy piec i tak zaplacimy magicznego dolara. Czy dwie bransoletki, czy dziesiec, nalezy szykowac jednodolarowy banknot.  

Uciekajac przed flecikami dostajemy sie w strefe przegryzek i napojow, gdzie za kazdym razem dialog z jednym sprzedawca wyglada tak:
-  Mister, you want coconut? .. just one dollar.
- No, thank you.
- Very fresh coconut, good for you.
- No, thank you.. I don't like coconut.
- Maybe you want CocaCola? .. one dollar only!
- No, thanks.
- I have cold water, big bottle a dollar.
- No.. no!
- You buy after? .. I wait for you, no problem.
- Grrrrrr.....

Kolejna rozgrywka przypada na pore lunchu. Wiadomo, czlowiek glodny musi sie gdzies posilic. Kierowca podpowiada, gdzie dobre jedzenie w okolicy, a sam dostaje od wlasciciela darmowy posilek. Jedna za druga podjezdzaja motorowe karoce pod wybrane knajpeczki, innych przyprowadzaja piesi naganiacze. Wesole aczkolwiek agresywnie walczace o klienta dziewczynki wykazuja sie kreatywnoscia i bardzo dobrym poziomem angielskiego.
- Fruit salad FREE with meal, cold beer just 0,5$ ! Come to number 5! Remember, restaurant number 5.
My czystym przypadkiem odkrylysmy, ze kazda restauracja dysponuje dwoma wersjami cennika. A stalo sie tak, bo sprawdzajac ceny i oferte, stanelysmy ja w numerze szostym, a Inga obok przy piatce. Natychmiast sie okazalo, ze i w jednym i drugim lokalu maja dla nas specjalna znizke. Menu rozowe zamienilo sie w naszych rekach na biale i tym samym ryz z wazywami z 4$ spadl nagle na 1,5$. Pozostalysmy w piatce ze wzgledu na sentyment do rezolutnej naganiaczki, a pani poprosila o dyskrecje, bo pozostali klienci zamawiaja z rozowej, a nie bialej kartki. Jak widac restauracje narzedzia marketingowe maja opanowane na piec z plusem.

Zaskakuja, a wrecz szokuja sprytem rowniez male dzieciaki. Nie mysle tu o sprzedawaniu pocztowek i opowiadaniu banalnych historii w stylu; zbieramy na szkole i jestesmy bardzo biedni. Wystarczy sie uwaznie przyjrzec i od razu widac, ze biednie ubrana dziewczynka jest siostra tej wystrojonej naganiaczki, a rodzice dobrze sobie radza prowadzac restauracje z dwukolorowym cennikiem. Inni sa duzo bardziej pomyslowi i jestesmy naprawde pod duzym wrazeniem.Sposob na kolekcjonera monet chyba najbardziej nam sie  podobal. Najpierw zagadujesz turystow skad przyjechali i zadziwiasz znajomoscia stolicy ich kraju. Gdy juz zaskarbisz odpowiednia uwage, zdradzasz ze zbierasz monety i pokazujac malenka kolekcje pytasz, czy turysci cos ze swojego kraju maja.W miare jak kolekcja rosnie, tym samym sprawdzonym sposobem wymieniasz nic nie warte w Kambodzy monety na dolary. Bo kto sie nie skusi widzac u dzieciaczka polska zlotowke w tak dalekim kraju... Transakcja uczciwa wiec i ja takiemu 'kolekcjonerowi' wymienialam, tyle ze nie za zlotowki, tylko garsc tajskich batow.

Przykladow lokalnej obrotnosci jest na prawde wiele. Na tle tego co widzialysmy w innych krajach, pozostaje z szacunkiem powiedziec BRAWO.