wtorek, 30 listopada 2010

autobusem do Hanoi

Przez mala granice w gorach przedostalysmy sie lokalnym autobusem z Laosu do Wietnamu. Poszlo wyjatkowo sprawnie, bo odleglosc 90 km pokonalismy w 6 godzin, a autobus dzielnie wspinal sie bo bitej drodze na kolejne przelecze. Panie w turbanach nie przestawaly glosno gadac i smiac sie, wiec z niemala ulga opuscilysmy autobusik w pierwszym wietnamskim miescie Dien Bien Phu.

Ledwo postanowilysmy pierwsza stope na wietnamskim kawalku autobusowego dworca natychmiast oblepil nas tlum ludzi. Lokalni pewnie dobrze wiedza, ze nikt z wlasnego wyboru nie zostaje w ich miescie, tylko jedzie dalei na zachod do Hanoi lub na polnoc do Sapa. Obskakuja wiec przyjezdnych proponujac sprzedaz biletow na dalsza podroz. Jeszcze nie mialysmy swoich plecakow, a juz w dloniach sciskalysmy 5 roznych wizytowek lini autobusowych do stolicy. Licytacja cen toczyla sie niejako obok nas, bo jeden naganicz przekrzykiwal sie z drugim zbijajac koszt biletu w dol. W kolejnym etapie rozpoczal sie konkurs autobusow i towarzyszace mu zwiedzanie wnetrz. Jedni kusili darmowym posilkiem, inni sypialnymi siedzeniami, a jeszcze inni niemozliwie krotkim czasem podrozy. Jedna pani doszla do takiego stanu amoku, w lapaniu klienta, ze nie chciala nas wypuscic z autokaru bez kupienia biletu. Opuscilysmy wiec dworzec pozostawiajac bijacych sie o nas naganiaczy samych na placu boju. Wrocilymsy dopiero przed sama godzina wyjazdu i nagle sie okazalo, ze poprzednie promocyjne ceny spadly ponownie drastycznie w dol. Tym razem wiedzac juz co nas czeka sprawnie wybralysmy najlepszy, najtanszy i szybko wyjezdzajacy autokar.

I to byla najwygodniejsza podroz jaka do tej pory odbylysmy. Trzynascie godzin z filmami chinskimi o karate, ale za to w komfortowej pozycji horyzontalnej. Spalysmy, jak dzieci cala noc, a autobus mknal w kierunku Hanoi.