środa, 9 czerwca 2010

powrot z Kaukazu

Zjezdzilysmy ile sie dalo, na prawo i lewo, na polnoc i poludnie. Latwo moznaby tu spedzic jeszcze wiecej czasu, ale dalsze plany tez mamy, wiec czas ruszac dalej. A to oznacza powrot z Kaukazu w kierunku Polski.
Ta kwestia stanowila wlasnie najwieksza niewiadoma, bo nie do konca bylo jasne, jak przyjdzie nam wracac.

Na wjazd do Rosji z Azerbejdzanu swiadomie sie nie zdecydowalysmy. Jakos Dagestan i bliskosc Czeczeni troche odstraszaly, choc zapewne by sie okazalo, ze jest spokojnie, bezpiecznie i sympatycznie. Podjelysmy jednak decyzje, ze  ta opcje odrzucamy.

Kolejna, choc nikla, szansa przekroczenia pasma Kaukazu i wjechania do Rosji, to droga przez Kazbegi, czyli tzw."Military Highway". Wybieralysmy sie tam niezaleznie od kwestii granicy, wiec warto bylo sprobowac szczescia. Mimo, ze juz wczesniej mowiono nam iz granica nie jest otwarta dla turystow, postanowilysmy sie wybrac i sprobowac strategii "na blondynke". Zajechalysmy dziarsko, po 11km dziurawego asfaltu, jaki prowadzi od wioski Kazbegi w kierunku polnocnym, prosto pod gruzinsko-rosyjska granice. Z usmiechem na ustach wyciagnelysmy polskie paszporty, dumne, ze mamy wize do Rosji i nawet troche zmylilysmy ta pewnoscia granicznika. Sprawdzil paszporty i juz wydawalo nam sie, ze nacisnie przycisk podnoszacy szlaban... on jednak zadzwonil pytac kolegow.
I tu przybrany usmiech szybko musial uciec z naszych ust, gdy dowiedzialysmy sie tego, co juz wczesniej wiedzialysmy. Nie wjedziemy do Rosji. Ze szklacymi sie oczami prosilam pana od szlabanu, ze moze daloby sie porozmawiac z dyrektorem tej placowki, moze udaloby sie jakis wyjatek zrobic, moze dwie dziewczyny na motorze z waznymi wizami moglyby jakos wjechac do tego cudnego kraju. Bo przeciez my 'w polszy' tez kiedys bylismy w bloku, to moze ze wzgledu na dawne czasy? I niech nas "ratunku!" nie odsylaja z granicy znowu ta droga szutrowa przez przelecz.
Nic nie pomoglo, w Rosji nas nie chcieli. Pewnie jeszcze nie sa gotowi na te masy ciekawych turystow zalewajacych ich pilnie strzezony kraj.
Zrobilysmy wiec sobie jeszcze zdjecie na pamiatke, z Rosja na koncu wawozu, a potem ruszylysmy, przez gory, w kierunku Morza Czarnego.

Isniala mozliwosc aplikowania o wize do Abhazji, a nastepnie wjechania z Abhazji do Rosji. Mialo to potrwac jakies 5 dni i z tego co sie dowiadywalysmy, moze to byc ciekawa opcja powrotu do Polski. W druga strone, jadac z Polski, nie da sie takiego manewru wykonac, gdyz Gruzini nie wpuszczaja do siebie, uwazajac teren Abhazji za zakazany.
Zlozylysmy juz nawet mailowo wnioski o wize, ale w porcie w Poti okazalo sie ze kolejnego dnia bedzie plynal prom na Krym. Pomyslalysmy, ze zaoszczedzimy troche czasu, wysiedzianych na siodelku kilometrow, no w ogole to olewamy ruskow, bo jak nie chca aby do nich przyjezdzac, to nie.

Skusilysmy sie wiec na prom... i tu sie dopiero przygoda rozpoczela ;)
O ktorej prom bedzie plynal? ... 'ja nie znaju, przyjedzcie diewuszki zawtra utram'
Przyjechalysmy zwarte i gotowe... 'budiet zawtra, siewodnia prijdiot do portu'
No to czy mozemy bilety kupic i ile kosztuja?... 'ja nie znaju, przyjdzcie i czwartej'
Przyszlysmy i slyszymy... 'problem budiet z motocyklem, tam oni w porcie chatieli celnyje dokumienty'
Poszlysmy do kapitanatu, cos tam nazalatwialysmy, pan zadzwonil w kilka miejsc i po godzinie sprawa wygladala na zalatwiona. Zaplacilysmy za czesc biletu, dowiadujac sie przy okazji, ze mamy sie stawic pod agencja posrednictwa o godzinie 10-tej kolejnego dnia. Spakowane juz po raz drugi, zjawilysmy sie w pelnej gotowosci do opuszczenia Gruzji.

Jeszcze poranna kawa w barze obok biura oraz bulka z jogurtem ze spozywczego na rogu i juz mozemy ruszac. Tak sadzilysmy, zanim zaczely sie dopiero wlasciwe komplikacje. Posrednik ukrainskich promow powiadomil nas, ze kapitanat chce od nich jakies pismo, za ktore oni potem beda musieli zaplacic, wiec oni tego pisma nie napisza, i ze wlasciwie to musimy plynac innym promrm. Z Batumi a nie Poti i nie do Kerch tylko do Odessy, i nie dzisiaj tylko jutro. Zagotowalam sie i rece mi opadly w tym samym momencie.
Poszlysmy ponownie prosic o pomoc w Kapitanacie portu. Ten sam pan co dnia poprzedniego, kolejne telefony, podniesione glosy, jakies zawiklane problemy wyjasniane po gruzinsku... moze i lepiej, ze nic z tego nie rozumialysmy. Siedzialysmy tylko cicho jak trusie, starajac sie wygladac jednoczesie sympatycznie i zatroskanie.
Zawiklany przypadek formalno-celny zakonczyl przelozony naszego "opiekuna"rozmawiajac przez dwa telefony rownoczesnie. Do jednego powiedzial, ze maja tu dwie turystki motocyklistki i to kwestia prestizowa, a do drugiego mocno zdenerwowanym glosem, iz dzwoni tylko raz i lepiej, by nie musial dzwonic wiecej. W 5 minut zjawil sie nadasany agent ukrainskich promow i poslawszy nam klasyczny "wzrok bazyliszka", dopelnil reszty formalnosci.
Wjezdzamy na towarowy prom i bardzo sie cieszymy, ze jednak wyplywamy, i choc nie wiemy jak dlugo to potrwa, to nikt nas juz nie wyrzuci z pokladu!