niedziela, 1 sierpnia 2010

kierunek wulkan Bromo

Przemieszczamy sie na wschod. Nie obylo sie bez przygod, ale zarazem 'nowych doswiadczen', jak my to nazywamy. Wykupilysmy transport do wioski niedaleko czynnego nadal wulkanu. Siedzialysmy grzecznie w pelnej gotowosci do pobrania z hotelu. Polgodzinne opoznienie nie martwilo bardzo, bo przeciez jestesmy w Indonezji, gdzie precyzja odbiega nieco od tej szwajcarskiej. Na szczescie Inga po 45 min ruszyla na zwiad do pana z agencji, ktory az zbladl jak ja zobaczyl, bo okazalo sie ze kiewowca minibusa zapomnial nas zgarnac. Agent z opresji wybrnal jednak na medal, podstawiajac za kolejne 30 minut prywatny samochod z kierowca, ktory mial zlapac naszego busa w polowie trasy. Bylysmy bardzo zadziwione profesjonalnoscia obslugi turysty, gdyz raczej oczekiwalysmy wzruszenia ramionami i propozycji transportu kolejnego poranka.
 
Busa dogonilismy w tzw. miejscu lunchowym, czyli specjalnej knajpie dla bialych, gdzie zatrzymuja sie wszystkie autobusy turystyczne, a ceny sa odpowiednio dostosowane do kieszeni klientow. Nasz wlasciwy kierowca powinien byc juz emerytem, ale ze emerytur tu chyba nie daja, to nadal czynny zawodowo dziarsko utrzymywal pojazd w ruchu. Bylo ekscytujaco, bo siedzialysmy z przodu obok kierowcy. Jemu jeden miesien na twarzy nie drgnal podczas wyprzedzania na centymetry, podczas gdy nam oczy sie szeroko otwieraly. Miejscowka byla jednak o tyle dobra, ze pozwalala uchwycic wiele scenek z przydroznego zycia Jawajczykow.
 Ruch na drodze byl tak koszmarny, ze 400 km pokonalismy w 12 godzin. Przed podroza nie rozumialam dlaczego autobusy tak dlugo jezdza od miasta do miasta. Teraz juz wiem.
 
Cale i szczesliwe dotarlysmy do celu podrozy. Kolejnego poranka zalatwilysmy lokalnymi zrodlami skuter i ruszylysmy na niezorganizowana wycieczke po wulkanicznej okolicy. 
 Motorek miekko plynal po pustyni z czarnego pylu i wspinal sie na jedynce pod strome podjazdy... do czasu az skonczyla sie benzyna. Wskaznik byz zepsuty, a ja najwyrazniej nie zrozumialam sie z panem informujacym mnie o pelnym baku. Wdrapalysmy sie wiec na punkt widokowy w sposob niezawodny, uruchamiajac dawno nieruszane miesnie nog.

Problem paliwowy udalo sie zalatwic na migi i juz po 30 minutach wracalam z panem na motorku, dzierzac zwyciesko w dloni butelke z paliwem.
 Skuter pozywiony litrem zoltego plynu bez dalszego marudzenia zawiozl nas pod sam krater wulkanu. Jeszcze tylko 242 schodow i naszym wszystkim zmyslom objawil sie dymiacy i okropnie smierdzacy Bromo w pelnej okazalosci.

Podobno nalezy wrzucic bukiet kwiatow do srodka, na szczescie czy udana milosc. Po tym, jak zobaczylysmy, ze potem tubylcy schodza na dol i te same bukieciki wyciagaja do ponownego sprzedania, to po prostu dalysmy sobie spokoj z tym nadmiarem szczescia i milosci ;)