środa, 19 maja 2010

co nas nie zabije, to nas wzmocni

Zapewniane przez pania z informacji turystycznej, jak rowniez policjantow eskortujacych nas podczas wyjazdu z miasta, ze droga do Akhaltsikhe jest bardzo dobra... ruszylysmy smialo. Pierwsze kilometry w malowniczym zielonym kanionie uplywaly przyjemnie. Trzeba sie bylo jedynie skoncentrowac na omijaniu licznie spacerujacych po jezdni krow. Takie tu dziwne wypasy sa preferowane, ze krowy szwedaja sie po poboczach, podgryzaja krzaczki, wypadaja nagle z lasu i zasanawiajace jest tylko to, kto wlasciwie jest ich wlascicielem i jak potem swoje krowy odnajduje.

Po 30 kilometrach droga sie pogorszyla pokazujac nam wiecej lat, ale przeciez wiedzialysmy, ze drogi w Gruzji beda kiepskie. Pojechalysmy wiec dalej, w nasmielszych przewidywaniach nie spodziewajac sie tego co mialo nastapic. Po miejscowosci Chulo asfalt sie zupelnie skonczyl, jechalysmy jednak nadal, bo zawsze
przeciez istnieje nadzieja, ze to tylko na pewnym odcinku. Po przejechaniu strumyka babelki na oponie zdradzily, ze chyba mamy cos wbite w opone. Odbylysmy szybka narada z panami z Kamaza i Lady Nivy i wracamy 5km szutrowa droga do wioski, gdzie podobno jest wulkanizator. Pan wulkanizator i jego prawie
spelniajacy normy europejskie warsztat radza sobie szybko z zadaniem. I teraz z perpektywy tego, co potem opona przejechala, powiem tylko "Dziekujemy Panie Kaziu!!!"
koszt naprawy 0,9 Euro!

Ruszylysmy dalej, bojac sie juz duzo mniej dziurawej opony, bo podobny zestaw naprawczy, jaki Kaziu zastosowal, mamy rowniez ze soba. O naiwne istoty, o latwowierne blondynki wierzace, ze za przelecza droga sie poprawi. Trzeba bylo zawracac, nadrobic nawet 300 km, my jednak uparcie brnelysmy dalej. Zaczely sie wieksze kamienie, jeszcze wieksze dziury i w pewnym momencie, gdy juz zanikly i wioski i krowy, mialysmy wrazenie, ze jedziemy gorskim szlakiem tyle ze szerszym. Na widoki nawet nie zwracalam uwagi, bo jadac caly czas na jedynce wpatrywalam sie w kamienie, wybierajac ten skrawek drogi, na ktorym byly chociaz sladowe resztki asfaltu lub mniejsze kamyki. Po dojechaniu do grani wylonila sie dawno juz chyba opuszczona wioska i resztki sniegu, choc bylysmy tylko na 2025 m npm. 

Kilka kolejnych zakretow w dol przynioslo nowa atrakcje. 
Droge przecinala nam rzeka...ubralam wiec plastikowe worki na nogi, aby nie zalac zupelnie butow i poszlam penetrowac dno. Mocny nurt i woda do pol lydki. Nie bylo wyboru, musialysmy jechac dalej, bo o powrocie ta piekielna droga, przez ta cholerna przelecz nie bylo mowy. To byla nasza pierwsza rzeczna przeprawa, kolejna rzeka i strumyki nie zrobily juz takiego wrazenia.
Pokonalysmy ta pieronska gorska droge i po 8 godzinach, przejechawszy 170 km dotarlysmy do celu - miejsca noclegu.
Co nas nie zabilo to nas wzmocni! Oby...

...a moze nawet kiedys wybierzemy sie jeszcze motorem, a nie z plecakiem, zdobyc jakis szczyt w Alpach? kto wie, kto wie.... ;))