sobota, 22 maja 2010

droga przez meke

Dzisiejszy poranek przywital nas ciezkimi, ciemnymi chmurami i deszczem. Pojawiaja sie watpliwosci...jechac czy zostac jeszcze jeden dzien w Akhaltsikhe. Ale jezeli zostaniemy, a jutro tez bedzie padac, co wtedy??? Postanawiamy wiec ruszyc w droge...w koncu trasa na dzis, to jakies 120 km. Przez pierwsze 30-40 km leje, ale droga calkiem dobra (mozna powiedziec zaskakujaco, jak na Gruzje), wiec jedziemy w miare szybko. 

Niestety deszcz nie przestaje padac, w butach zaczyna robic sie mokro, kurtki wygladaja tak, jakby za chwile mialy zaczac przemiekac. Na szczescie w motorze sa podgrzewane manetki, wiec Urzedowi rece nie skostnieja. Moje wrecz odwrotnie - skorzane rekawiczki slabo chronia od wody i deszczu. W miejscowosci Akhalkalaki jestesmy zmarzniete i zmokniete na maksa. Znadujemy, nie bez trudu, jedyna chyba czynna restauracje w miescie (o dosc wysokim standardzie) i zamawiamy goraca herbate. Niestety, przy okazji robimy niezly balagan - z kurtek woda skapuje tworzac niemale kaluze. Dzieki uprzejmosci pani zza baru Urzad sporzadza sobie foliowe skarpetki - niestety w butach ma juz zupelnie mokro. Docieplamy sie kolejna warstwa ubran i jedziemy dalej. Do granicy z Armenia mamy tylko 40 km. Deszcz nadal pada, tuz za miastem konczy sie asfalt. Chyba jestesmy dosc wysoko, bo zrobilo sie tez zimno, no i resztki sniegu zalegaja na stokach gor. Co prawda droga dosc twarda, ale kamienista i z mnostwem dziur. Padajacy deszcz nie przyspiesza jazdy, niestety. Szczyty gor szczelnie przykrywaja ciezkie chmury, mijamy ostatnie gruzinskie wioseczki zastanawiajac sie, z czego Ci ludzie zyja.
Wreszcie docieramy do granicy, strona gruzinska - dosc nowoczesna, calosc zadaszona, z murowanymi budynkami, automatycznymi szlabanami, strona armenska - obraz nedzy i rozpaczy - drewniane rozpadajace sie baraki, w ktorych ani okna, ani drzwi sie nie domykaja, a zolnierze stoja na deszczu. Ale...strona armenska bardzo bardzo sympatyczna... garnicznicy poruszeni naszym zalosnym wygladem zapraszaja nas do "biura" i pozwalaja sie ogrzac przy piecuku elektrycznym. Raczymy sie jeszcze herbatka, jak sie pozniej okaze darmowa, w przygranicznym barze. I to nas chyba uratowalo...
Dalsza droga do Gyumri jest juz duzo latwiejsza, deszcz przestaje padac, pojawia sie asfalt na drodze, piekne gory wylaniaja sie spod chmur.

Wieczorem niespodziewanie trafiamy na tance...w hotelowej restauracji biesiaduje 6 Rosjanek, jak sie okazuje sa to zony zolnierzy rosyjskich, ktorzy pelnia sluzbe w ty miescie. Panie te bawia sie bardzo dobrze wspomagajac sie trunkami wyskokowymi. Kiedy z glosnikow poplynely "...oczy czornyje.." panie ochoczo poderwaly sie do tanca. I na jednym tancu sie nie skonczylo...przy kolejnym zaprosily rowniez nas, ale...ja z reguly nie tancze, no a Urzad - wiadomo, towarzyski typ, wiec ruszyla w tany z nowymi znajomymi. Tak wiec wieczor zakonczyl sie bardzo milym/smiesznym akcentem...ale ten dzien byl chyba najtrudniejszym dniem, jak do tej pory...